Papieża Franciszka
darzę szczerą sympatią. Trudno go zresztą nie lubić. Bardzo doceniam silnie
duszpasterski rys jego posługi. Zazdroszczę mu również jego serdeczności i
bezpośredniości w relacjach z ludźmi. Jeden z tytułów papieskich, zaczerpnięty
z tradycji starorzymskiej, to „Summus Pontifex”, będący w użyciu w Kościele od
V wieku. „Pontifex” oznacza dosłownie „budowniczy mostów”. Otóż uważam, że bardzo
pasuje on do obecnego Namiestnika Chrystusa, bo rzeczywiście bardzo ujmujące w
naszym papieżu jest to jego uparte dążenie do dialogu z tymi, którzy są na
peryferiach Kościoła, a nawet z tymi, którzy wydają się być poza Kościołem. Sądzę ponadto, że całkowicie słuszny jest jego postulat, by Kościół był jak najmniej
wykluczający, a jak najwięcej „inkluzywny”, czyli włączający, łączący. A jednak
nie potrafię uwolnić się od pewnego krytycyzmu wobec jego nauczania i sposobu
zarządzania Kościołem. Co więcej, od pewnego czasu krytycyzm ten narasta coraz
bardziej i niekiedy przyjmuje formę pewnego rozczarowania. Było to dla
mnie powodem do niemałych wyrzutów sumienia, mając bowiem świadomość różnych
swoich deficytów, zarówno tych osobowościowych, jak i tych związanych z moją
posługą duszpasterską, uważałem ów krytycyzm za coś, delikatnie mówiąc,
niestosownego, nawet za pewien rodzaj bezczelności. Czy można artykułować różnego
typu zastrzeżenia wobec kogoś, komu nie dorównuje się w stopniu choćby
minimalnym w takich cnotach jak gorliwość duszpasterska, pobożność, pracowitość?
I pewnie nie napisałbym tego postu, gdyby nie lektura fragmentów książki Papież.
Posłanie i misja, której autorem jest sam prefekt Kongregacji Nauki Wiary,
kardynał Gerhard Ludwig Müller. W jednym z tych fragmentów kard. Müller
pisze, że nie należy gloryfikować papieża. Jego zdaniem nie pomaga się
papieżowi, gdy jest się wobec niego zupełnie bezkrytycznym. Uprawia się
wówczas swoisty kult osoby. Skoro tak, to przy całej mojej sympatii do papieża,
pozwolę sobie w tym wpisie na maleńką ekspresję mojego krytycyzmu. Otóż wracając
dzisiaj wieczorem samochodem na plebanię, natknąłem się w radiu na audycję Radia
Watykańskiego. Omawiany był akurat wywiad, jakiego Ojciec Święty udzielił czasopismu "Die Zeit". W omówieniu redakcyjnym przedstawione zostały
dwa wątki z wywiadu, choć oczywiście rozmowa z papieżem opublikowana na łamach niemieckiej gazety dotyczyła wielu innych kwestii. Pierwszy wątek dotyczył powołań
kapłańskich, których jest coraz mniej w Kościele. Z problemem braku powołań boryka się wiele Kościołów lokalnych, w tym także Kościół za naszą zachodnią granicą. Papież komentując to niepokojące
zjawisko, stwierdził, że za malejącą liczbą powołań kryje się głównie krach
demograficzny, nieobecność młodych ludzi w Kościele, postępująca desakralizacja
życia społecznego. Gdy tego słuchałem, kręciłem głową na znak dezaprobaty. Przyznawałem
naturalnie rację papieżowi, że wymienione przez niego fakty mogą być powodem
kryzysu powołań. Są to jednak przyczyny o charakterze głównie socjologicznym,
ważne, ale moim zdaniem wcale nie najważniejsze. Powody są według mnie dużo
głębsze. I są przede wszystkim wewnątrzkościelne, a nie zewnętrzne. Papież
dodał co prawda, że jedną z przyczyn spadku powołań upatruje w tym, że wciąż za
mało modlimy się o powołania. I trudno się z tym nie zgodzić. Sądzę jednak, że
brak modlitwy o powołania odsłania szerszy problem. Kościół, przynajmniej ten
na Zachodzie, przestał być skarbnicą duchowości, a stał się „bezduszną”
instytucją w dosłownym tego słowa znaczeniu. Bez-duszną, czyli pozbawioną duchowości. Przejawia się to w różny sposób,
na przykład w sposobie odprawiania Eucharystii, która dla wielu kapłanów i
wiernych ma być przede wszystkim miłym spotkaniem towarzyskim, a nie uwielbieniem
Boga. Misterum fascinans niemal
całkowicie zastąpiło w liturgii misterium tremendum.
Mam poza tym wrażenie, że dla obecnego papieża wykluczeni to przede wszystkim ci,
którzy żyją ma marginesie życia społecznego: biedni, bezrobotni, uchodźcy.
Faktem jest, że w wielu krajach ten margines jest bardzo duży, ale jeszcze
większy i szybko się powiększający jest margines ludzi wyjawionych duchowo, co z kolei prawie zawsze idzie w parze z regresem moralnym. To wyjałowienie to także
skutek swoistej protestantyzacji Kościoła. Papież Franciszek zdaje się tego nie
dostrzegać, o czym może świadczyć także jego sympatia okazywana dość liberalnym
teologom niemieckim, takim chociażby jak Walter Kasper, którym niekiedy bliżej
jest do teologii protestanckiej niż katolickiej. Uleganie tej tendencji
odnajduję również w niektórych dokumentach papieskich, szczególnie w tych
miejscach, gdzie daje o sobie znać pewna niejednoznaczność przekazu, zwłaszcza
gdy papież dotyka drażliwych kwestii moralnych. Drugi wątek poruszony w wywiadzie
Franciszka dla "Die Zeit" to ocena obecnych procesów społeczno-politycznych
zachodzących we współczesnym świecie (sądzę, że papież odnosi się głównie do
Europy i USA). Ojciec Święty wyraża niepokój wobec odradzania się w naszych
społeczeństwach ruchów populistycznych. Jego zdaniem populizm jest niebezpieczny,
ponieważ odwołuje się do postulatu kształtowania silnych tożsamości. Te wywody
papieża skwitowałem głębokim westchnieniem, szczególnie wtedy, gdy papież przywołał,
zastrzegając, że czyni to jedynie tytułem przestrogi, przykład Hitlera jako
populisty. Odniosłem wrażenie, że papież myśli podobnie do wielu lewicowych
intelektualistów, którzy we wszelkich ruchach akcentujących potrzebę budowania tożsamości
narodowych widzą przejaw groźnego nacjonalistycznego populizmu. Tymczasem tego
typu tożsamość nie wyklucza przecież tożsamości wyższego rzędu, o ile, rzecz
jasna, ta druga nie jest antagonistyczna w stosunku do pierwszej. Czy istnieją
takie tożsamości wyższego rzędu? W moim przekonaniu jedyna silna i zarazem uniwersalna
tożsamość ponadnarodowa to tożsamość religijna, chrześcijańska właśnie, zwalczana
przez europejskich i wielu amerykańskich polityków. Z pewnością nie jest i nie
może nią być tożsamość budowana na ideowych konstrukcjach wymyślonych swego
czasu przez masonerię, ponieważ jest na wskroś antynarodowa. Kiedyś był nią komunizm, dziś natomiast – skrajny liberalizm. Tymczasem
chrześcijaństwo jest wspólnotą, owszem, ponadnarodową, lecz z pewnością nie
antynarodową. Trzeba więc bardzo uważać, by animatorów nowych ruchów
społecznych, wśród których są także chrześcijańscy konserwatyści, nie wkładać do jednego worka
z oznaczeniem: „populizm”. I jeszcze
jedna uwaga co do samego populizmu, o którym papież wspomina w wywiadzie dla "Die Zeit". Niektórzy krytycy papieża swoisty miękki populizm zarzucają właśnie
papieżowi. Taki miękki populizm, z grubsza rzecz ujmując, polega na tym, że
mówi się rzeczy miłe dla słuchaczy. Papież rzeczywiście bardzo dba o to, by
jego język był łagodny, koncyliacyjny. I ludziom się to podoba (Franciszek
surowy bywa jedynie w stosunku do księży, którym stawia wiele zarzutów, często nawiasem mówiąc słusznych, choć moim zdaniem, gdy chodzi o duchownych, to na większą
krytykę zasługują raczej biskupi, niż zwykli kapłani). Św. Paweł pouczał: ”Zaklinam
cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa: głoś naukę, nastawaj w porę, nie
w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą
cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej
nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań –ponieważ ich uszy
świerzbią – będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od
słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we
wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie!”
(2 Kor 4, 1-5). Być może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że papież raczej stroni
od tego typu niełatwego, konfrontacyjnego profetyzmu. Mieli natomiast odwagę czynić to Jan Paweł II i papież Benedykt. Potrafili mówić także rzeczy niemiłe
dla słuchaczy, umieli również mówić w sposób zdecydowany, napominający, niekiedy surowy. Papieżowi
Janowi Pawłowi II zdarzało się nawet mówić podniesionym głosem, choć w takich sytuacjach adresatem
jego mocnych słów byli raczej wielcy tego świata a nie maluczcy. Brakuje mi
tego profetycznego tonu w nauczaniu Franciszka, jakby czasami bał się konfliktu
z tymi, którzy uzurpują sobie prawo do budowania Nowego Porządku Świata z
kompletnym pominięciem prawa naturalnego
i woli „ciemnego” ludu. Moim zdaniem antypopulizm zachodnich, głównie lewackich elit zniewolonych utopijnym dążeniem do zbudowania "idealnego" społeczeństwa, w którym w życiu publicznym nie ma miejsca dla religii, zwłaszcza dla katolicyzmu, jest tak samo groźny jak
populizm pewnych skrajnych, prawicowych polityków, którzy na fali narastającego społecznego
niezadowolenia dążą do zdobycia władzy, grając świadomie na negatywnych emocjach (głównie chodzi o
różne fobie) coraz bardziej rozczarowanych i niekiedy mocno wkurzonych członków ludu.