środa, 30 lipca 2025

Tydzeń później

Mija tydzień od wydarzenia, które dla wielu ludzi wierzących, zwłaszcza tych głęboko związanych z Kościołem, okazało się trudne do ogarnięcia rozumem. Brutalne morderstwo, którego dopuścił się proboszcz jednej z podwarszawskich parafii, poruszyło opinię publiczną, a w środowisku księży wywołało wstrząs. Dla mnie ten wstrząs był szczególnie dotkliwy, bo sprawcą okazał się ktoś, kogo znałem osobiście – Mirek, mój kolega kursowy z seminarium. Przez sześć lat wspólnie studiowaliśmy, a przez pierwsze pół roku dzieliliśmy nawet ten sam pokój.

Nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Nie połączyła nas głębsza relacja, ani w czasie formacji, ani później. Ale znaliśmy się dobrze – wystarczająco, by ta tragedia dotknęła mnie osobiście. Po święceniach spotykaliśmy się sporadycznie: na zjazdach kursowych, przy okazji imienin któregoś z kolegów. Nikt z nas – przynajmniej ja – nie przypuszczał, że Mirek byłby zdolny do takiego czynu.

Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zrobił to, co zrobił. To przekracza moje możliwości pojmowania. Nie wiem, czy działał pod wpływem impulsu, czy był to objaw choroby psychicznej, a może efekt jakaś duchowej ciemności, która nim zawładnęła. Nie chcę i nie mogę być sędzią – od tego są właściwe instytucje, zarówno cywilne, jak i kościelne. Może w toku śledztwa ujawnią się okoliczności, które rzucą nowe światło na jego motywacje. Ale dziś – nie mam odpowiedzi.

Zamiast pytać „dlaczego?”, próbuję zrozumieć, co to wydarzenie mówi do mnie. Do nas – tych, którzy razem z Mirkiem przygotowywali się do kapłaństwa, którzy przez lata kroczyli tą samą drogą. Zauważalne było, że w ostatnim czasie Mirek coraz bardziej się oddalał. Wycofywał się, tracił kontakt, zamykał w sobie. Czy była to zwykła rezerwa, czy raczej cisza, z której można było odczytać, że dzieje się z nim coś naprawdę złego?

Biskup Marek Solarczyk, również nasz kolega z kursu, przesłał wiadomość z prośbą o odprawienie Mszy w intencji śp. pana Anatola – ofiary tego dramatu – oraz za Mirka, który, choć wciąż formalnie jest księdzem, zapewne niedługo zostanie wydalony ze stanu duchownego. Modlitwa zawsze jest czymś dobrym. W tym wypadku prośba o nią to gest ważny i potrzebny. Ale czy wystarczający?

Czy my, jako jego koledzy, nie powinniśmy również zadać sobie trudnych pytań? Czy nie należałoby zrobić rachunku sumienia z naszej wzajemnej odpowiedzialności? Czy nie przegapiliśmy chwili, w której mogliśmy – a może powinniśmy – zareagować? Czy nie zlekceważyliśmy subtelnych albo przeciwnie –  wyraźnych sygnałów? Czy w ogóle potrafimy – czy w ogóle chcemy – dostrzec w sobie nawzajem to, co niewłaściwe, mało kapłańskie, wymagające uwagi, a może nawet interwencji?

Odczuwam trudny do opisania niepokój – jakby ta tragedia była głośnym pukaniem Boga do drzwi mojego serca. I pytaniem, które nie daje mi spokoju: jeśli nawet tak dramatyczne wydarzenie nie wzbudzi we mnie głębszego pragnienia przemiany, to co musiałoby się wydarzyć, bym naprawdę zatrzymał się i zapytał: czy żyję moim powołaniem w pełni? Czy nie zadowalam się rutyną? Czy nie pozwalam, by duchowa obojętność tłumiła we mnie żywą relację z Bogiem i drugim człowiekiem?

Wiem jedno – samo wzburzenie to za mało. Emocje wkrótce opadną, ale zostanie pytanie o prawdę, o głębszy sens wydarzenia i o to, co to znaczy dla mnie. I ono nie może pozostać bez odpowiedzi.

czwartek, 24 lipca 2025

Rozsądek w cieniu emocji

Nie spodziewałem się, że ostatni wpis na tym blogu spotka się z tak żywym odzewem. Statystyki Bloggera, oparte na danych od giganta z Mountain View, wskazują już prawie tysiąc odsłon – liczba może skromna wedle standardów sieciowych, ale w przypadku mojej internetowej publicystyki dość znacząca. Zdecydowana większość reakcji była pozytywna. Zaledwie w kilku przypadkach pojawiły się głosy krytyczne – do czego każdy czytelnik ma pełne prawo – ale raz czy dwa natknąłem się na zarzut, który zaskoczył mnie szczególnie: że mój tekst jest… niechrześcijański.

Choć jego autorzy nie uzasadnili tej oceny, domyślam się, że chodziło o niechęć wobec mojej niezgody na bezwarunkowe otwarcie granic. Dla niektórych, być może zbyt gorliwie identyfikujących miłosierdzie z naiwną dobrodusznością, każda próba stawiania granic jawi się jako wyraz twardego serca – może wręcz sprzeniewierzenia się nauczaniu Chrystusa.

Osobiście uważam, że spory dotyczące imigracji, z którymi dzisiaj mamy do czynienia, zbyt często przybierają formę moralizowania oderwanego od rzeczywistości. Nie brakuje takich, którzy wzywają Kościół katolicki do tego, by stał się bezwarunkowym orędownikiem otwartych granic – czy chodzi o przybyszów legalnych, czy też tych, którzy przekraczają granice niezgodnie z prawem. Nawoływania te, powołujące się na ducha Ewangelii, nierzadko sprowadzają się do uproszczonego imperatywu: każdy obcy zasługuje na przyjęcie. Tymczasem głos Kościoła nie może być echem emocjonalnych impulsów oderwanych od kontekstu – lecz winien pozostać głosem roztropności i moralnej odpowiedzialności.

Chrześcijaństwo, bez wątpienia, wzywa do gościnności i życzliwości wobec cudzoziemca – jest to wezwanie głęboko osadzone w nauczaniu Jezusa i tradycji biblijnej. Ale utożsamianie tego wezwania z bezkrytyczną afirmacją każdej migracji – bez względu na okoliczności czy możliwe jej skutki – wydaje się być nie tylko nadinterpretacją, ale także niebezpiecznym zafałszowaniem. W moim odczuciu takie podejście stanowi nadużycie Ewangelii, która nie jest przecież manifestem politycznym, lecz drogowskazem do rozpoznawania prawdy w konkrecie życia.

Święty Tomasz z Akwinu – postać mi szczególnie bliska – przypomina, że miłość bliźniego nie stoi w sprzeczności z wymogami sprawiedliwości. Przeciwnie, sprawiedliwość i troska o dobro wspólne są nieodłącznymi warunkami prawdziwej miłości. Państwo, jako stróż ładu społecznego, nie tylko ma prawo, lecz wręcz obowiązek rozróżniać pomiędzy tymi, którzy swoją obecnością ubogacają wspólnotę, a tymi, których działania mogą tej wspólnoty poważne zagrozić. Prawo do obrony wspólnoty nie jest bynajmniej przejawem egoizmu, lecz wyrazem odpowiedzialności.

Nie każdy bowiem, kto przybywa, czyni to w duchu pokoju. Przybysz, który zakrada się nocą do cudzego domu z zamiarem kradzieży – pozostaje przybyszem, ale nie takim, którego należy witać z otwartymi ramionami. Nie piszę tego z teoretycznej perspektywy – kilka lat temu w jednej z podlaskich wsi miejscowy proboszcz, znany z dobroci serca, otworzył drzwi przed człowiekiem, który od dawna był postrachem lokalnej społeczności. Ten człowiek – „przybysz” – brutalnie zamordował księdza dla niewielkiej sumy pieniędzy. Ani przedtem, ani potem nie okazał cienia skruchy. Ten bolesny przykład pokazuje, że nie każdemu należy ufać – i nie każdego należy zapraszać do środka.

W świecie, w którym realnie istnieje zło, stawianie granic nie jest sprzeniewierzeniem się miłosierdziu – przeciwnie, bywa warunkiem koniecznym jego mądrego praktykowania. W kontekście polityki migracyjnej państwa, miłosierdzie nie polega na zniesieniu granic, ale na ich mądrym zarządzaniu: otwieraniu tam, gdzie służą dobru; zamykaniu tam, gdzie ich przekroczenie mogłoby prowadzić do krzywdy.

Święty Tomasz, analizując prawo Mojżeszowe, wskazuje z wielką jasnością: cudzoziemiec zasługuje na szacunek i godne traktowanie, ale nie każdy z definicji i natychmiast powinien zostać uznany za pełnoprawnego członka wspólnoty politycznej. Włączenie w życie narodu wymaga czasu – nie tylko na przyswojenie jego kultury i wartości, lecz także na zakorzenienie się w jego historii oraz wykształcenie gotowości do współodpowiedzialności za jego los. Naród to nie przypadkowy zbiór jednostek, lecz żywy organizm, wspólnota pamięci, kształtowana przez pokolenia.

Dlatego właśnie nie może być mowy o przyzwoleniu na niekontrolowaną migrację, której skala przekracza zdolność wspólnoty do asymilacji. Bezwarunkowe „herzlich willkommen” nie tylko naraża na szwank wewnętrzną spójność wspólnoty i jej tożsamość, ale – w dalszej perspektywie – może prowadzić do jej daleko idącego osłabienia, a nawet całkowitej dezintegracji. Roztropność nie polega na odrzuceniu drugiego człowieka – lecz na ochronie dobra wspólnego, które jest warunkiem prawdziwej i trwałej solidarności.

Kościół katolicki nie odwraca się od cierpiących i potrzebujących. Ale jego troska, jeżeli ma być dojrzała i naprawdę chrześcijańska, musi być równoważna – obejmować zarówno tych, którzy szukają pomocy, jak i tych, którzy mieliby tę pomoc ofiarować. Oczekiwanie, że Kościół porzuci zasady roztropności i stanie się narzędziem ideologicznych kampanii – to oczekiwanie zaprzeczające jego misji.

Przede wszystkim Kościół nie jest i nigdy nie powinien być zakładnikiem skrajności – ani naiwnego uniwersalizmu, który rozpuszcza wspólnotę narodową w umasowionym społeczeństwie, ani ciasnego nacjonalizmu, który w imię ochrony tożsamości zamyka serce przed drugim człowiekiem. Jego zadaniem – i tym samym naszym zadaniem – jest podążanie drogą trudną, ale konieczną: drogą, która łączy miłosierdzie ze sprawiedliwością, współczucie z mądrym rozeznaniem, a otwartość z ochroną tego, co dla wspólnoty najcenniejsze.

Nie jest to droga efektowna ani popularna w świecie opartym na ideologicznych radykalizmach i populistycznych emocjach. Ale właśnie idąc tą drogą, Kościół pozostaje wierny Ewangelii, która uczy, że człowiek nie jest „samotną wyspą” i nie żyje tylko sam dla siebie, lecz zawsze we wspólnocie, której jest członkiem i za którą również ponosi odpowiedzialność.

poniedziałek, 21 lipca 2025

Kilka słów polemiki z listem kardynała Grzegorza Rysia o uchodźcach i migrantach

Właśnie zapoznałem się z listem pasterskim kardynała Grzegorza Rysia, opublikowanym 15 lipca. Choć bezpośrednio skierowany do wiernych diecezji łódzkiej, z uwagi na osobę Autora spotkał się z szerokim odzewem także poza jej granicami. Również i ja postanowiłem podzielić się kilkoma refleksjami, które nasunęły mi się po jego lekturze.

Kardynał Grzegorz Ryś podejmuje temat gorący i budzący emocje – stosunek Polaków do migrantów i uchodźców. Choć dokument ten przeniknięty jest, jak się zdaje, szczerą troską duszpasterską, nie sposób nie zauważyć, że wiele zawartych w nim tez budzi wątpliwości – zarówno na gruncie społecznym, jak i teologicznym..

Kardynał dość łatwo przypisuje przeciwnikom masowej migracji etykiety takie jak: „hejt”, „strach”, „stereotypy”, „nienawiść”. Tymczasem wielu Polaków – także osób głęboko wierzących – wyraża swoje obawy w sposób rzeczowy, oparty na realnych doświadczeniach krajów zachodnich. Czy sceptycyzm wobec promowanego modelu multikulturowości, który w wielu państwach doprowadził do głębokich kryzysów tożsamości i bezpieczeństwa, naprawdę musi być utożsamiany z nienawiścią? Czy nawoływanie do ostrożnej polityki migracyjnej to wyraz „strachu przed obcym”, czy raczej odpowiedzialności za przyszłość wspólnoty narodowej i lokalnej?

Kardynał zdaje się nie dostrzegać, że troska o własny dom, ojczyznę i dziedzictwo kulturowe nie musi mieć nic wspólnego z językiem nienawiści. Nie każdy, kto sprzeciwia się bezwarunkowemu otwieraniu granic, zdradza tym samym naukę Chrystusa. Wręcz przeciwnie – odpowiedzialność za dobro wspólne, za bezpieczeństwo i spójność wspólnoty, także należy do porządku chrześcijańskiej miłości.

W liście pojawia się stanowcze stwierdzenie: „każdy człowiek ma prawo wybrać sobie miejsce do życia”. Brzmi to szlachetnie i pozostaje w zgodzie z katolicką nauką społeczną – nie może być jednak interpretowane jako bezwarunkowe zobowiązanie państw do spełniania każdego takiego wyboru. Moralne prawo do migracji nie jest tożsame z prawem do osiedlenia się w dowolnie wybranym kraju, bez względu na jego realne możliwości, sytuację gospodarczą czy wymogi związane z bezpieczeństwem wewnętrznym. Gościnność – owszem – jest cnotą, ale musi iść w parze z roztropnością.

Wbrew sugestii kardynała, Kościół nigdy nie nauczał o bezwarunkowym obowiązku przyjmowania wszystkich migrantów. Przeciwnie – Katechizm Kościoła Katolickiego (pkt 2241) stwierdza jednoznacznie: „władze polityczne mogą, z uwagi na dobro wspólne, poddać prawo do emigracji różnym warunkom prawnym”.

Miłość bliźniego nie może być emocjonalnym impulsem oderwanym od rozeznania, rozsądku i odpowiedzialności. Miłość to nie naiwność. Święty Tomasz z Akwinu przypominał, że prawdziwa miłość nie może istnieć w oderwaniu od prawdy i rozumu. Czy zatem ostrożność – motywowana troską o uniknięcie błędów popełnionych przez kraje takie jak Francja czy Szwecja – miałaby być sprzeczna z Ewangelią?

Czy naprawdę zasługuje na krytykę społeczeństwo, które chce chronić swoją tożsamość kulturową, językową i religijną? Tak – chrześcijaństwo nie jest „religią plemienną”. Ale równie prawdziwe jest to, że nie głosi utopii świata bez granic. Ewangelia nie jest duchowym odpowiednikiem utworu Imagine Johna Lennona, w którym narodowość, religia i własność mają się rozpłynąć w imię abstrakcyjnej jedności. Wiara chrześcijańska nie neguje konkretu – zakorzenienia, przynależności, troski o własną wspólnotę. To właśnie one są przestrzenią, w której miłość bliźniego nabiera realnego kształtu.

Apel o „nawrócenie języka”, obecny w liście kardynała, jest zrozumiały i sam w sobie godny uznania. Jednak sugestia, że ci, którzy nie podzielają jednej – choćby hierarchicznej – interpretacji Ewangelii, powinni po prostu „zamilknąć”, brzmi bardziej jak próba cenzury niż przejaw duszpasterskiej troski. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie chodzi tu o wspólne poszukiwanie prawdy, lecz o uciszenie tych, którzy w sprawie migracji myślą inaczej. W tle pobrzmiewa ton moralnej wyższości – charakterystyczny niestety dla części elit opiniotwórczych, także, niestety, tych kościelnych – który częściej zwiększa polaryzację, niż prowadzi do autentycznego dialogu. I to nierzadko wbrew deklarowanym intencjom otwartości i braterstwa.

Czy nie lepiej byłoby – zamiast wyższościowych połajanek – zaprosić do uczciwej, otwartej debaty o tym, jak realnie połączyć naukę Kościoła z troską o lokalne wspólnoty i bezpieczeństwo państwa? Czy przeciętny katolik naprawdę musi dziś wybierać między naiwną filoksenią – bezkrytyczną „miłością do obcych” – a prymitywną ksenofobią?

List kardynała Rysia to – taką mam nadzieję – wyraz duszpasterskiej wrażliwości. Jednak nie sposób nie dostrzec, że stanowi on również przykład teologicznego uproszczenia oraz polemicznej jednostronności. Kościół powinien uczyć miłości, co do tego nie ma wątpliwości – lecz nie może przy tym wymagać naiwności. Otwarty, gościnny dom nie może oznaczać braku odpowiedzialności za bezpieczeństwo tych, którzy mieszkają w nim od pokoleń. Wrażliwość wobec migrantów nie powinna prowadzić do moralnego potępienia własnego narodu za instynkt samozachowawczy – nawet jeśli czasem przybiera on formy niepokojące, które rzeczywiście wymagają ewangelicznej korekty.

Żądali znaków

Od wieków filozofia przypomina, że poznanie tego, co najgłębsze, nie dokonuje się poprzez zdobycie, ale poprzez otwarcie. Święty Augustyn opisywał Boga jako Deus absconditus – Boga ukrytego, a zarazem Deus revelatus – Boga, który się objawia. To napięcie między ukryciem a odsłonięciem towarzyszy ludzkiemu doświadczeniu nieustannie. Martin Heidegger zauważał, że Byt objawia się jedynie wobec otwartości – nie tam, gdzie jest wymuszany, lecz tam, gdzie zostaje przyjęty z pokorą. Prawda nie narzuca się siłą. Objawia się cicho, jak światło wpadające przez uchylone okno – tym, którzy są gotowi ją dostrzec.

Rozmówcy Jezusa – uczeni w Piśmie i faryzeusze – stanowili nie tylko elitę religijną swojej epoki. Reprezentowali także sposób myślenia, w którym Bóg zostaje sprowadzony do funkcji: narzędzia spełniającego oczekiwania człowieka. Ich słowa: „Chcielibyśmy zobaczyć jakiś znak”, nie wypływały z wiary ani z duchowego poszukiwania. Były formą nacisku – próbą zmuszenia Boga, by potwierdził swoją tożsamość na ich warunkach.

To nie była pokorna modlitwa, lecz duchowy szantaż. W istocie mówili: „Pokaż, co potrafisz, abyśmy mogli ocenić, kim jesteś”. Człowiek, który powinien szukać Boga, stawia się ponad Nim. Odwraca w ten sposób porządek istnienia, zakładając, że to on będzie sądził Stwórcę. Zamiast pozwolić Bogu przemieniać swoje myślenie, usiłuje zamknąć Go w ramach własnych wyobrażeń.

Jezus nie odpowiada na to żądanie widowiskowym cudem. Nie dlatego, że nie może, lecz dlatego, że nie taki jest Jego sposób działania. Bóg nie przychodzi, by imponować – przychodzi, by zbawiać. A zbawienie nie rozgrywa się na oczach tłumu, w huku i świetle, lecz w ciszy, w wolnym akcie serca, w gotowości, która nie stawia warunków.

Zamiast dominować, Bóg się uniża. Zamiast błyszczeć, pozwala się odrzucić. Objawia się – jak zawsze – w paradoksie: w potędze ukrytej w słabości, w życiu, które rodzi się ze śmierci, w chwale, która wypływa z krzyża.

Znaki Boga nie mają za zadanie narzucać się ani przekonywać na siłę. Ich celem nie jest zamilczenie wątpliwości, ale zaproszenie do relacji. Nie są spektaklem, lecz przestrzenią spotkania. Są subtelne, ale wystarczające dla tych, którzy szukają prawdziwie.

Jak przekonywał Blaise Pascal, Boga dostrzegają jedynie ci, którzy szukają Go całym sercem – całą swoją istotą: rozumem, wolą, uczuciem i duchową otwartością. „Zamiast skarżyć się, że Bóg jest ukryty – pisał – złóżcie Mu dzięki, że tyle z siebie odsłonił”.

W tym świetle słowa: „Znaki są wszędzie” nie są jedynie poetyckim obrazem. To głębokie stwierdzenie o strukturze rzeczywistości. Bóg, jak uczył św. Tomasz z Akwinu, pozostawia ślad swojej obecności w każdym stworzeniu. Ale to nie oczy ciała, lecz oczy serca potrafią ten ślad rozpoznać. Nieprzypadkowo Antoine de Saint-Exupéry pisał: „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.

Obecność Boga dostrzegają nie ci, którzy żądają dowodów, ale ci, którzy pozwalają się Jemu prowadzić – nawet wtedy, gdy droga wiedzie przez mrok. Bo wiara nie jest odpowiedzią na dowód, lecz odpowiedzią na miłość. A miłość nie narzuca się nigdy.

sobota, 19 lipca 2025

Maria wybrała najlepszą cząstkę

Te pozornie proste słowa, wypowiedziane przez Jezusa do Marty, niosą ze sobą przesłanie o niezwykłej głębi. Odsłaniają Jego spojrzenie na człowieka – spojrzenie, które przenika do samego sedna ludzkiej natury. W tym jednym zdaniu zawarta jest cała antropologia chrześcijańska – wizja człowieka jako istoty wolnej, zdolnej do wyboru, zaproszonej do odpowiedzialności za własne życie.

Według tej wizji człowiek nie jest jedynie uczestnikiem moralnych zmagań między dobrem a złem. Znacznie częściej staje przed wyborem trudniejszym, bo subtelniejszym: między dobrem a dobrem większym. Dopiero wtedy, gdy potrafi w tej przestrzeni rozpoznać dobro najwyższe i po nie sięgnąć, urzeczywistnia w sobie pełnię człowieczeństwa.

Właśnie to uczyniła Maria. Nie przez działanie, ale przez obecność. Nie przez słowa, lecz przez ciszę. Po prostu – usiadła. Zatrzymała się. I słuchała.

W tej cichej postawie objawiła się mądrość serca, które wie, że chwila bliskości z Bogiem to nie zwykłe zdarzenie – to moment łaski. Maria rozpoznała tę chwilę. Dostrzegła, że obecność Jezusa – wcielonego Słowa – to nie powtarzalna okazja, lecz wieczne „teraz”, które domaga się uwagi. Zrozumiała, że istnieją chwile, w których czas przestaje płynąć linearnie, a zaczyna pulsować znaczeniem. I że w takich chwilach nie chodzi o to, by mówić, ale by słuchać. Nie po to, by zrozumieć wszystko, ale by pozwolić, aby to, co najważniejsze, przemówiło samo.

Dostrzegła, że Ten, który mówi, ma moc odpowiedzieć na pytania, które człowiek nosi w głębi duszy: kim jestem? dokąd zmierzam? jaki jest sens mojego życia? Pytania te nieustannie powracają, a odpowiedzi bywają ulotne, fragmentaryczne, nierzadko powierzchowne. Ale Maria chciała czegoś więcej. Nie szukała informacji – szukała sensu. Dlatego wybrała milczenie, które nie jest brakiem słów, lecz przestrzenią dla Słowa.

A my? Czy potrafimy – w świecie nadmiaru słów i rozproszonych głosów – zdobyć się na podobny akt zatrzymania? Czy znajdujemy jeszcze przestrzeń na to, by nie tylko słyszeć, ale słuchać? By usiąść u stóp Pana – choćby z otwartą Biblią – i pozwolić, by Jego głos przeniknął naszą codzienność? Czy dopuszczamy Go do głosu w miejscach, gdzie rozstrzygają się nasze decyzje, nasze wybory, nasze „tak” i „nie”? Czy Jego słowo kształtuje nas i przemienia?

Ewangelia ukazuje scenę, w której ludzie – ogarnięci pragnieniem prawdy – pieszo okrążają jezioro Genezaret, by ponownie spotkać Jezusa. Ich pragnienie jest silniejsze niż zmęczenie, silniejsze niż pragmatyzm codzienności. Jezus, choć szukał chwili wytchnienia, wzrusza się ich obecnością – bo „byli jak owce nie mające pasterza” (Mk 6,34). Ta scena ukazuje prawdziwy głód – głód sensu, który domaga się odpowiedzi większej niż świat może udzielić.

Czy i we mnie jest taki głód? Czy żywa jest we mnie tęsknota za sensem, który nie wyczerpuje się w użyteczności? Czy pragnienie słowa Bożego we mnie dominuje, czy raczej ustępuje miejsca codziennym troskom i zgiełkowi informacji, który zatyka uszy naszej duszy?

Betania – miejsce, w którym Maria słuchała Jezusa – nie jest fizyczną lokalizacją. Jest stanem ducha. Może objawić się wszędzie, gdzie człowiek zatrzymuje się z uwagą i otwiera na to, co większe niż on sam. Bóg mówi wciąż – ale tylko ci, którzy chcą naprawdę słuchać, którzy nie zatrzymują się jedynie na poziomie intelektualnego przyswajania, potrafią rozpoznać Jego głos.

Karl Rahner, jeden z najwybitniejszych teologów XX wieku, zatytułował swoje najważniejsze dzieło: Słuchacze Słowa. Uważał, że właśnie to określenie najpełniej oddaje istotę bycia chrześcijaninem. Chrześcijanin to ktoś, kto słucha Boga – uważnie, pokornie, wiernie – i pozwala, by Boży głos wybrzmiewał w jego codzienności. To nie tylko forma pobożności – to prawdziwa filozofia istnienia. Być słuchającym to trwać w napięciu między skończonością a Tajemnicą, która przemawia.

Tylko w takim słuchaniu rodzi się prawdziwe świadectwo. Tylko wtedy SŁOWO może się wcielać na nowo – przez nasze życie, naszą obecność, nasze wybory. Tylko wtedy codzienne gesty nabierają charakteru epifanijnego – stają się znakiem tego, co niewidzialne, a zarazem najbardziej realne.

Na tym polega świętość. Nie na nadzwyczajności, lecz na głębokim wsłuchaniu się w Tego, który Jest. Święci to ci, którzy całym sobą usłyszeli Słowo – i sami stali się jego echem. Echem Miłości, która przemienia świat.


czwartek, 17 lipca 2025

„Przyjdźcie do Mnie…”

Gabriel Marcel, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli filozofii egzystencjalnej, w dziele Homo viator przedstawia człowieka jako wędrowca — istotę nieustannie przemierzającą ścieżki życia. Nie chodzi tu jednak o podróż w sensie fizycznym, lecz o drogę wewnętrzną, duchową. Życie jawi się jako proces dynamiczny: przechodzenie od dzieciństwa do dorosłości, od jednej decyzji do kolejnej, od rozczarowania do nadziei, od pytań do odpowiedzi, aż w końcu — od tego, co doczesne, ku temu, co wieczne. Człowiek, jako istota „niedokończona”, nieustannie poszukuje sensu i prawdy o sobie samym. To właśnie doświadczenie braku — często bolesne i niepokojące — kieruje nas ku Innemu. W relacji, która nie tylko słucha, ale przede wszystkim przyjmuje, człowiek odzyskuje siebie.

Dlatego słowa Jezusa: Przyjdźcie do Mnie nie są jedynie religijnym wezwaniem. Nie prowadzą do doktryny, idei czy zbioru zasad. Jezus nie mówi: Przyjdźcie do prawdy ani do wiary. On mówi: do Mnie. To zaproszenie nie do systemu, lecz do Osoby – żywej, obecnej, gotowej na spotkanie.

To znacząca różnica. Bo właśnie w relacji, a nie w samotnej introspekcji, człowiek odkrywa swoją tożsamość. Jezus nie czeka na tych, którzy osiągnęli wewnętrzną gotowość. Nie stawia warunków wstępnych. Nie wymaga wcześniejszej poprawy, zrozumienia czy uporządkowania życia. On przyjmuje wcześniej – zanim człowiek zdąży ułożyć się w jakąkolwiek „akceptowalną” wersję siebie. To Jego obecność – przyjmująca, cicha i łagodna – tworzy przestrzeń, w której można wypowiedzieć własne „ja” bez lęku przed odrzuceniem.

W języku biblijnym „przyjść do kogoś” oznacza coś więcej niż fizyczne zbliżenie. To wejście w bliskość, otwarcie się na zaufanie, gotowość do relacji. W tym świetle przyjście do Jezusa staje się ruchem serca, decyzją, która przekracza samotność. To wyjście z wewnętrznego zamknięcia, z pozornej samowystarczalności, która – choć chwilowo uspokaja – ostatecznie prowadzi do wyobcowania i duchowej pustki.

Jezus nie tylko zaprasza. On czeka. Wychodzi naprzeciw, jak ojciec z przypowieści o synu marnotrawnym. Czeka nie po to, by ocenić, ale by przyjąć. Dlatego odpowiedź na to wezwanie nie wymaga siły, lecz odwagi, by otworzyć się na Miłość, która już czeka.

Nie chodzi tu o religijność rozumianą jako zbiór praktyk czy zobowiązań. Nie o pobożność sprowadzoną do rytuału. Chodzi o coś głębszego – o ontologiczne zaproszenie. O przyjęcie daru, który mówi: Przyjdź do Mnie, abyś był naprawdę. Przyjdź, abyś istniał w pełni.

Współczesny świat – mimo imponującego rozwoju technologii – coraz bardziej pogłębia w wielu uczucie osamotnienia. Człowiek staje się przewidywalny, zależny od algorytmów, pozbawiony własnego głosu. W tej kulturze rozproszenia i powierzchowności, gdzie osobowość zastępowana jest przez profil, a relacje przez sieć kontaktów, Jezusowe Przyjdźcie do Mnie rozbrzmiewa jak wezwanie do odzyskania siebie. To głos, który wskazuje kierunek: ku relacji – jedynej przestrzeni, w której człowiek może naprawdę żyć.

Gabriel Marcel pisał, że prawdziwa obecność polega nie na tym, że ktoś jest obok, ale że jest dla. Jezus właśnie taki jest: obecny bez przerwy, bezwarunkowo, z łagodnością i wiernością. Nie po to, by nas kontrolować, ale by towarzyszyć. Nie po to, by dominować, ale by wspierać. Przyjęcie Jego zaproszenia to nie rezygnacja z siebie, lecz powrót do siebie – do tego, kim jesteśmy naprawdę, głęboko w naszych pragnieniach, słabościach i nadziejach.

Przyjść do Jezusa znaczy nie tylko wyruszyć w drogę. Znaczy także znaleźć dom. Jak mówi św. Jan: Trwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. To droga, która nie kończy się na dotarciu, lecz staje się przestrzenią zamieszkania – relacją, która trwa. To wędrowanie, które odnajduje swój sens we współ-wędrowaniu. To samotność, która ustępuje miejsca komunii.

W tym świetle wezwanie Jezusa ukazuje najgłębszy sens ludzkiej wędrówki: iść ku relacji, która przynosi pokój, nadaje sens i kształtuje tożsamość. Taka relacja nie jest dziełem naszej własnej woli – jest darem. Darem, który można przyjąć z wolnością, zaufaniem i otwartym sercem.

Droga

Idę.
Stąpam ostrożnie,
wypatrując Twoich śladów.
Czy jeszcze daleko
do celu?

— Blisko.

Więc czemu
nie widać końca wędrówki?

— Bo nie miejsce
jest celem,

lecz moja miłość. 

czwartek, 3 lipca 2025

Tomasz - pragnienie bliskości

Tradycja nadała mu miano „niewiernego”, lecz Apostoł Tomasz to postać głęboko ludzka – duchowo autentyczna i bliska każdemu, kto choć raz zmagał się z pytaniami o sens i obecność. Nie jest zimnym racjonalistą, zamkniętym w klatce sceptycyzmu, ani buntownikiem idącym pod prąd obiegowych opinii. To raczej człowiek, w którego sercu tli się niezgoda – nie na wiarę samą, lecz na opowieść pozbawioną osobistego doświadczenia.

Tomasz nie chce wierzyć dlatego, że inni widzieli. On pragnie więcej: rzeczywistej obecności, bliskości. Chce przejść drogę wiary sam – przez własne oczy, własne ciało, własne serce. Nie z przekory, lecz z głodu – głodu prawdy, która nie pozostaje abstraktem, lecz staje się ciałem.

To pragnienie nie jest jedynie emocjonalną potrzebą. To intuicja, która rozbrzmiewa w sercach wielkich myślicieli – Augustyna, Pascala, Kierkegaarda. I oni pytali nie tyle: „czy to prawda?”, ile raczej: „czy mogę naprawdę żyć, jeśli tej prawdy nie dotknę?”. Tomasz nie zadowala się wiedzą o Bogu. On szuka samego Boga. Chce Go spotkać.

Gdy słyszy świadectwo innych apostołów, ma odwagę przyznać: „To za mało. Potrzebuję więcej”. Nie mówi tego w buncie, lecz w wierności sercu, który tęskni za obecnością. Tomasz nie pragnie jedynie wiary odziedziczonej ani zapożyczonej. Potrzebuje własnego przeżycia, swojej chwili objawienia – i nie wstydzi się tej potrzeby.

Chęć dotknięcia ran Zmartwychwstałego to nie ciekawość – to głód realności. Tomasz nie szuka idei. Szuka Osoby. W jego postawie odnajdujemy coś z filozofii cielesności: przekonanie, że człowiek poznaje nie tylko rozumem i wolą, lecz także ciałem i zmysłami. I Bóg, który stał się człowiekiem, odpowiada właśnie w ten sposób – nie przez suchą doktrynę, lecz przez obecność. Przychodzi. Pozwala się dotknąć. Wchodzi w drogę poznania, którą wybiera Tomasz.

Przychodzi mimo zamkniętych drzwi i mówi: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku”. Nie chodzi tu wyłącznie o dostarczenie empirycznego dowodu. To gest miłości. Spotkanie. Dialog. Tajemnica Wcielenia wyrażona nie w samym słowie, lecz w konkretnym akcie miłosierdzia.

W postawie Tomasz ujawnia się głęboka dialektyka wiary: Tomasz dojrzewa poprzez wątpliwości, ale nie zatrzymuje się w nich. Przechodzi przez ich cień – i dociera do światła. Nie popada w relatywizm. Jego droga kończy się jednym z najbardziej osobistych wyznań w Piśmie: „Pan mój i Bóg mój”. To nie jest formuła wyuczona. To wiara, która rodzi się z dotknięcia Tajemnicy.

A ja?

Czy mam odwagę Tomasza?
Czy potrafię usłyszeć w sobie ten głos – głos duchowego pragnienia – i nie zagłuszyć go rutyną?
Czy wystarcza mi sama religijność, czy też rodzi się we mnie tęsknota za duchowością, za spotkaniem prawdziwym?

Czy potrafię powiedzieć:

„Panie, chcę Cię dotknąć. Chcę zobaczyć Twoje rany. Chcę Cię spotkać naprawdę. Chcę doświadczyć Twojej bliskości”.

Nie bójmy się pragnąć więcej.
Nie bójmy się pytań rodzących się z głodu sensu.
Nie bójmy się szukać Boga wśród wątpliwości, napięć, ciszy.
Nie bójmy się wiary, która chce dotknąć – i być dotknięta.

Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.
Ale i błogosławieni ci, którzy mają odwagę pragnąć więcej – aż do osobistego spotkania z Bogiem żywym, który nie będzie jedynie Bogiem filozofów ani teologów, ani nawet Bogiem mistyków, lecz stanie się moim Panem i moim Bogiem.

środa, 2 lipca 2025

Gdy dobro staje się zagrożeniem

Poruszył mnie dzisiejszy fragment Ewangelii. Trudno przejść obojętnie obok opisu wydarzenia tak głęboko ludzkiego i jednocześnie radykalnie duchowego – uwolnienia dwóch opętanych, ludzi wykluczonych, zepchniętych na margines egzystencji, traktowanych jak martwi za życia. Jezus przywraca im nie tylko wolność, lecz także coś bardziej fundamentalnego: podmiotowość. Oddaje im ich "ja", ich miejsce w świecie, ich możliwość relacji. To wydarzenie ma charakter wręcz ontologiczny – przywraca bycie tam, gdzie wcześniej była pustka.

A jednak reakcja mieszkańców Gadary zaskakuje. Nie wdzięczność, nie radość, lecz lęk a może nawet złość. Proszą Jezusa, by odszedł. Odrzucają Go.

Paradoks polega na tym, że Dobro zostaje potraktowane jak zagrożenie. Jezus  który przerywa bieg świata podporządkowanego tylko logice zysku i porządku – staje się dla nich kimś niewygodnym, niepożądanym, kimś, kogo lepiej się pozbyć.

Dlaczego?

Ewangelia nie daje wprost odpowiedzi, ale milczenie tekstu również przemawia. Możemy się domyślać: straty ekonomiczne – utopiona trzoda świń – stały się dla Gadareńczyków bardziej realne niż uzdrowienie dwóch ludzi. To, co widzialne, dotykalne, przeliczalne przeważyło nad tym, co duchowe, wewnętrzne, niewymierne.

Moim zdaniem nie chodzi tu jedynie o zaburzoną hierarchię wartości. Problem sięga głębiej – dotyczy samego sposobu postrzegania świata. Czy jeszcze potrafimy uznać, że wartość osoby nie poddaje się ekonomicznej kalkulacji? Że człowiek nie jest „kosztem” ani „zasobem”, ale tajemnicą, której nie da się sprowadzić do żadnej miary?

To pytanie nie traci na aktualności. Wręcz przeciwnie – dziś staje się jeszcze bardziej palące. Ewangeliczne słowo staje się lustrem dla współczesności, również dla nas, Polaków. Coraz wyraźniej widać, że „być” jest wypierane przez „mieć”. Że głos sumienia przegrywa z głosem komfortu. Że duchowość bywa traktowana jak element marginalny, czysto estetyczny, a nie istotny wymiar ludzkiej kondycji. To już nie tylko pojedyncze przypadki – to sygnały głębokiego kulturowego przesunięcia. 

A przecież świat, który przestaje zadawać pytania o sens, o Boga, o dobro i zło, nie staje się przez to bardziej racjonalny czy neutralny. Przeciwnie – to świat, który rezygnuje z najistotniejszego wymiaru własnego istnienia: z otwartości na Transcendencję. A to prowadzi nieuchronnie do duchowego rozkładu – do entropii, w której zatraca się zdolność rozróżniania, rozeznawania, nadawania znaczenia. To droga wprost ku nihilizmowi i beznadziei.

Wydaje mi się, że scena z krainy Gadareńczyków jest więc nie tylko opowieścią religijną, lecz także filozoficzną przypowieścią o wolności, odpowiedzialności i granicach poznania. Jezus staje na progu ludzkiego życia i pyta: czy naprawdę jesteś gotów mnie przyjąć, nawet jeśli moja obecność naruszy twoje schematy, zakłóci twój spokój, zburzy twoje fałszywe bezpieczeństwo? Czy naprawdę pragniesz prawdy – nie tej wygodnej, potwierdzającej twoje wybory, ale tej, która oczyszcza, konfrontuje i przemienia?

Jezus nie wdziera się do ludzkiego wnętrza. On puka. Szanuje wolność. Jego obecność, choć łagodna, nie jest obojętna – zawsze zostawia ślad. Dwaj uzdrowieni mężczyźni stali się znakiem, że nawet najbardziej ciemne przestrzenie człowieczeństwa mogą zostać dotknięte światłem, jeśli tylko człowiek na to pozwoli.

To właśnie wolność staje się tutaj kluczem: czy potrafimy z niej korzystać nie tylko jako z prawa do wyboru, ale jako z daru do otwarcia się na to, co większe niż my? Na Dobro, które może zaburzyć nasze przyzwyczajenia, ale przynosi życie.