Nie
jestem w stanie obudzić się rano sam, bez pomocy budzika. Codziennie więc budzi
mnie alarm w postaci sygnału radiowego, który uruchamia się o określonej
godzinie. Tak stało się również wczoraj. Dokładnie o godzinie 6:10 z głębokiego
snu wyrwała mnie audycja, w której reporterka radiowa przepytywała ludzi
opuszczających budynek Teatru Powszechnego w Warszawie po obejrzeniu przez nich
bluźnierczego spektaklu pt. „Klątwa”. Ich wypowiedzi brzmiały mniej więcej
podobnie: „owszem, sztuka jest bulwersująca”; „przedstawienie rzeczywiście
obraża”; „sztuka demaskuje demony katolicyzmu” itp. Wszyscy ci widzowie
podkreślali, że wolność wypowiedzi artystycznej jest dla nich nadrzędną
wartością, a ci, którym przedstawienie się nie podoba, nie muszą przecież go
oglądać. Następnie dziennikarka przeprowadziła wywiad z młodymi ludźmi z grupy
ewangelizacyjnej, którzy stali przed teatrem i odmawiali różaniec. Jeden z
protestujących powiedział, że nie są tu po to, aby krzyczeć czy wywieszać
transparenty, lecz po to, by się modlić. Przekonywał, że taka forma protestu
przeciwko bluźnierstwu jest w tej sytuacji, jego zdaniem, najlepsza,
najbardziej adekwatna. Przysłuchując się tym wypowiedziom, zdałem sobie sprawę
z tego, że ci wychodzący z teatru i ci modlący się przed nim należą do dwóch
odmiennych grup, które są od siebie bardzo odległe, między którymi dialog nie
jest prawie możliwy. Sam oczywiście identyfikuję się z tą drugą grupą. We
wczorajszej Ewangelii Jezus mówił o tym, że istnieją dwie kategorie postaw
wobec religii i duchowości chrześcijańskiej. Pierwszą prezentują ci, którzy
szanują poglądy ludzi wierzących, ich system wartości i to, co dla nich jest
święte. Co więcej, nie tylko ich szanują, ale potrafią okazać im życzliwość w
konkretnych formach pomocy czy solidarności. Drugą kategorię reprezentują ci,
którzy szydzą z wiary, obrażają wierzących, są gorszycielami, którym „byłoby lepiej
kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza”, niż pozwolić na
to, by byli powodem zgorszenia. Bez wątpienia reżyser granego w Teatrze
Powszechnym spektaklu „Klątwa”, także aktorzy, którzy w nim wystąpili, oraz
widzowie, którzy na koniec nagrodzili go owacją na stojąco, należą do pierwszej
kategorii. Dziennikarz portalu „wPolityce.pl”, historyk i komentator polityczny,
Piotr Zaremba, który postanowił osobiście pofatygować się do teatru, by później
niejako z pierwszej ręki zdać sprawę czytelnikom z tego, co zobaczył, napisał,
że spektakl „Klątwa” to przedstawienie „zrobione przez złych ludzi dla innych
złych ludzi”. To mocne stwierdzenie, ale myślę, że miał rację. Trudno mi
zrozumieć, jaki cel przyświeca - poza ordynarnym prowokowaniem wierzących -
tym, którzy udając artystów, przekraczają po raz kolejny granice przyzwoitości
i dobrego smaku, którzy epatują swoją wulgarnością i nade wszystko jawną wrogością
wobec katolicyzmu. Co popycha ich w stronę uprawiania tego typu rynsztokowej
twórczości? Jestem przekonany, że ten sam reżyser i ci sami aktorzy nie
odważyliby się w kraju muzułmańskim wystawić „sztuki”, w której jedna z aktorek
uprawiałaby seks oralny z figurą Mahometa. Wyznawcy islamu mogliby wówczas zareagować
bardzo zdecydowanie aż do wysadzenia teatru w powietrze. Ich życie byłoby w niebezpieczeństwie.
Wobec katolików ci pseudoartyści pozwalają sobie natomiast na chamską, kloaczną
wręcz prowokację. Nie pierwszy raz i za pewne, niestety, nieostatni. Takie mamy
czasy. Kiedy katolicy mówią, ze aborcja jest zabójstwem, wówczas wrogowie
Kościoła i miłośnicy tolerancji twierdzą, że to język piętnujący i, tym samym,
wykluczający. Gdy natomiast oni sami wulgarnie atakują wartości wyznawane przez
katolików, wtedy twierdzą, że to dozwolona forma korzystania z wolności słowa. Typowy
przejaw moralności Kalego. Do czego jednak zachęca nas, ludzi wierzących, ta kolejna,
obrzydliwa prowokacja środowisk antyklerykalnych i antykatolickich? Myślę, że przede
wszystkim powinna pobudzać nas do wdzięczności Bogu za to, że w tym starciu dwóch
światów, dane jest nam stanąć po właściwej stronie barykady, a więc po stronie tych,
którzy wyznają prawdziwe wartości: Prawdo, Dobro i Piękno. Dar wiary jest
naprawdę czymś bardzo cennym. Warto walczyć o to, by go nie utracić. Powinniśmy
również wyrażać wdzięczność Bogu za obecność wokół nas tych ludzi, którym nasza
wiara nie przeszkadza, którzy wyznają ten sam lub podobny system wartości,
którzy okazują nam życzliwość, a nie pogardę, dlatego że należymy do Chrystusa.
Wśród takich ludzi jest zapewne wielu naszych bliskich, przyjaciół, znajomych. I
wreszcie wobec tego typu prowokacji jak ów bluźnierczy spektakl „Klątwa”
winniśmy mimo wszystko zachowywać „zimną krew”, tzn. manifestując słuszne niezadowolenie
oraz zdecydowany sprzeciw, nie dać się sprowokować złu i nie odpowiadać pięknym
za nadobne. Niezaprzeczalnym faktem jest, że ludziom wierzącym w Polsce została
wypowiedziana wojna, w której agresorzy nie przebierają w środkach. I chociaż często
wystawia się cierpliwość wierzących na próbę, chociaż co i rusz wyszydza się
wartości religii katolickiej, chociaż daje się upust demonicznej wrogości do
Kościoła, zwłaszcza do jego pasterzy, to nie wolno wyznawcom Chrystusa przejść na
drugą stronę barykady ze złymi emocjami, szczególnie z nienawiścią. W żaden
sposób nie należy wpisywać się agresywnymi reakcjami w logikę plemiennej walki, należy
natomiast próbować zło zwyciężać dobrem, tzn. wyjść do nieprzyjaciół Krzyża z dłonią
wyciągniętą na znak pokoju, z deklaracją przebaczenia, a przede wszystkim z
modlitwą. Jezus wzywał swoich uczniów: „Módlcie się za tych, którzy was
prześladują”. Tak właśnie uczynili wczoraj przed teatrem młodzi katolicy,
którzy na bluźnierczą prowokację odpowiedzieli modlitwą. Jestem im za to
wdzięczny, tym bardziej, że moją pierwszą reakcją na informację o tym kolejnym „artystycznym”
akcie profanacji była złość, a nie modlitwa. Tym natomiast, którzy
wyprodukowali ów antykościelny i antykatolicki kicz, i tym, którzy dostrzegają
w nim „artyzm” i ekspresję myślenia postępowego bo antyreligijnego, szczerze
współczuję. Jesteście bardzo zaślepieni. Bardzo. I wcześniej lub później
przyjdzie się wam zmierzyć z konsekwencjami waszych wyborów. Mimo wszystko mam
nadzieję, że zostanie dana wam łaska nawrócenia.
piątek, 24 lutego 2017
niedziela, 19 lutego 2017
Szaleństwa "postępu"
Mary Wagner |
Dowiedziałem się kilka
dni temu, że francuski rząd przyjął ostatecznie nową ustawę zakazującą pod
sankcją karną szerzenia w Internecie, na przykład na portalach bądź stronach
internetowych, informacji, które mogłyby odwieść kobiety od zabicia dziecka poczętego.
Nie mogłem w tę wiadomość uwierzyć.
Myślałem, że to może tzw. fake
news. Ale wiadomość została potwierdzona w kilku źródłach. I ręce mi
opadły. Wiedziałem, że tego typu przekonywanie kobiet zamierzających dokonać
aborcji, aby tego czynu zaniechały, już od pewnego czasu było we Francji traktowane
jako przestępstwo, za które można było zostać ukaranym. Już to wydawało mi się
absolutnie niczym nieuzasadnionym pogwałceniem wolności wypowiedzi. Tymczasem nowa
ustawa jeszcze bardziej zaostrzyła obowiązujące przepisy prawne. Teraz kara za
to „przestępstwo” to 2 lata więzienia i grzywna w wysokości 30 tysięcy Euro! Po
tym jak Rada Stanu, która jest najwyższym organem
sądownictwa administracyjnego we Francji, zakazała niedawno emisji reklamy
z uśmiechniętymi dziećmi z zespołem Downa, gdyż takie wyrażanie szczęścia
mogłoby, zdaniem sędziów, „naruszyć spokój sumienia kobiet, które legalnie dokonały
innych osobistych wyborów”, to kolejny już przygnębiający przykład na to,
jak daleko Francja, zwana kiedyś Najstarszą Córą Kościoła, odeszła od Ewangelii
i stała się jednym z najbardziej nieprzyjaznych krajów dla ludzi, którzy
uważają, że dziecko w łonie matki posiada niezbywalne prawo do życia. To,
co najbardziej szokuje w ostatniej decyzji
władz francuskich, to nawet nie sama penalizacja działań uświadamiających, czym
jest aborcja, lecz fakt, że ten zakaz jest drastycznym zakwestionowaniem
wolności słowa, ponieważ oznacza, ni mniej, ni więcej, bezwzględne ocenzurowanie
obrońców życia, tym samym faktyczne wykluczenie ich z debaty publicznej. Wiadomo,
że chodzi przede wszystkim o katolickich działaczy pro-Life. To, co się dzieje
we Francji, ten galopujący tzw. postęp, jest jednak zjawiskiem szerszym, bo dotyka
całą Europę, która przestaje być kontynentem chrześcijańskim. Brak powołań,
zamykane i burzone kościoły, uwiąd intelektualny i degrengolada moralna elit,
ofensywa prymitywnej kontrkultury hołdującej niskim gustom, terror poprawności
politycznej – wszystko to pokazuję skalę duchowego upadku zachodnich społeczeństw.
Na tle takich krajów jak Francja, Niemcy, Holandia czy Hiszpania nasz kraj jawi
się wciąż jako ostoja ewangelicznych wartości. Niektórym marzyłby się również i
u nas taki arogancki tryumf laicyzmu, z jakim mamy do czynienia w wyżej
wymienionych krajach, ciągle jednak, ludzie wierzący w Polsce, ojczyźnie Jana
Pawła II, stawiają temu opór. Ale można odnieść wrażenie, że determinacja w
obronie chrześcijańskich wartości z roku na rok jest jakby coraz słabsza. Ilu z
nas wspiera sprawę obrony życia, chodząc chociażby na marsze organizowane przez
ruchy pro-Life? Kiedy niedawno pojawiła się propozycja objęcia prawną ochroną
wszystkie dzieci, organizacje proaborcyjne podniosły histeryczne larum i
zorganizowały akcję społeczną pod nazwą „czarny poniedziałek”. Adekwatnej
odpowiedzi ze strony środowisk katolickich nie było. Inną sprawą jest to, że
ochrona życia nie może się ograniczać jedynie do odpowiedniego zapisu w
Konstytucji czy Kodeksie Karnym. Chodzi o takie działania, które realnie będą
służyły obronie życia tych najsłabszych istot ludzkich. Wśród takich działań na
pierwszym miejscu wymieniłbym świadczenie konkretnej pomocy matkom oczekującym
potomstwa. Choćby z konfesjonału wiem, że żadna normalna kobieta, z wyjątkiem
tych najbardziej zdemoralizowanych, niemal pozbawionych sumienia, nie decyduje
się na dokonanie aborcji ot tak – zupełnie dobrowolnie i bez powodu, jedynie
dla kaprysu. Za taką decyzją kryje się najczęściej jakiś ogromny lęk, uczucie
osamotnienia, presja otoczenia, w szczególności męża. Za grzech aborcji
częściej o wiele bardziej bywa odpowiedzialne otoczenie kobiety niż ona sama. Na
drugim miejscu wśród działań służących obronie życia nienarodzonych wskazałbym
akcje uświadamiające, czym jest aborcja. Dyskusje na temat przerywania ciąży,
które się przetoczyły przez nasz kraj w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat,
sprawiły, że nie ma dziś w Polsce niemal nikogo, kto widziałby w zabijaniu
dzieci nienarodzonych coś dobrego. Ciągle jednak wielu ludzi nie ma
świadomości, czym w gruncie rzeczy jest aborcja. Pamiętam, że gdy byłem uczniem
pierwszej klasy technikum, a było to już ponad 35 lat temu (!), pewnego dnia
pani pedagog, w porozumieniu z naszą wychowawczynią, wyświetliła nam film
ukazujący sam przebieg zabiegu usunięcia ciąży. Film był pozbawiony komentarza
redaktorskiego, nie miał też ścieżki dźwiękowej, a i tak zrobił na nas ogromne
wrażenie. Szczególnie ostatnia scena, gdy lekarz, który wykonywał aborcję
metodą rozkawałkowywania małego ciałka dziecka, wyjął na koniec główkę tego
dziecka oderwaną od tułowia. Kadr został wówczas zatrzymany. Patrzyliśmy
wszyscy poruszeni na tę główkę umieszczoną w szczypcach chirurgicznych. Do dziś
pamiętam ten widok. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że aborcja nie
jest zwykłym zabiegiem usunięcia jakiegoś tam zlepka tkanek, jak chcą go
widzieć feministki, lecz jest zabiciem człowieka, i to bezbronnego, niewinnego,
w miejscu, w którym powinno czuć się bezpieczne, a które może stać się dla
niego śmiertelną pułapką. Nawet film Natansona „Niemy krzyk” nie zrobił na mnie
takiego wrażenia. Wszyscy wtedy byliśmy pod wrażeniem tego, co zobaczyliśmy.
Nie wiem, dlaczego pani pedagog i nasza wychowawczyni zafundowali nam ten
seans, bo nigdy później nie dały się poznać jako zwolenniczki postawy pro-Life.
Nawet nie wiem, czy były osobami wierzącymi i praktykującymi. Gdyby powtórzyły
to dziś we Francji, na mocy nowego prawa mogłyby trafić do więzienia. Jest już zresztą
taki kraj, w którym obrońców życia wsadza się do więzienia za to, że próbują uświadamiać
kobiety zamierzające zabić swe dziecko, że dokonują złego wyboru. Takim krajem
jest Kanada, a częstym bywalcem kanadyjskich więzień z powodu działalności
pro-Life jest Mary Wagner, która wbrew sądowym zakazom, odwiedza kliniki
aborcyjne, by nakłaniać kobiety do zmiany ich decyzji. Jestem pełen podziwu dla
tej heroicznej niewiasty, bo sam nie mam w sobie tyle odwagi i determinacji, by
w taki bądź podobny sposób bronić wyznawanych przeze mnie wartości. Ale co do
jednego jestem pewny. Gdyby to ode mnie zależało, to do listy uczynków
miłosierdzia co do ciała dodałbym jeszcze ten: „Życie dzieci nienarodzonych
chronić!”.
piątek, 17 lutego 2017
Boże i ludzkie
"Zejdź Mi z oczu, szatanie!" |
Pobudziła
mnie do intensywnego myślenia wczorajsza Ewangelia, a szczególnie ostre
upomnienie skierowane przez Jezusa pod adresem Piotra: „Zejdź Mi z oczu,
szatanie, bo myślisz o tym, co ludzkie, a nie o tym, co Boże”. Ktoś mógłby
zinterpretować te słowa jako mające wydźwięk antyhumanistyczny. Co jest złego w
tym, że my ludzie myślimy o tym, co ludzkie? Wydaje mi się, że problem z
interpretacją słów Jezusa pojawia się wówczas, gdy to, co ludzkie,
przeciwstawimy temu, co Boskie, jakby chodziło o dwie rzeczywistości istniejące
obok siebie. Tak właśnie rozumieli relację Bóg – świat myśliciele Oświecenia
reprezentujący nurt zwany deizmem, według których Bóg istnieje poza tym, co
należy do tego świata. W konsekwencji jest też nieobecny w tym, co ludzkie. Jeśli
więc przyjmie się taki dychotomiczny podział na to, co czysto ludzkie, i na to,
co wyłącznie Boskie, to wówczas wynika z tego prosty wniosek: zmierzać ku temu
co Boże, można tylko pod warunkiem, że porzuci się to, co ludzkie, skoro Bóg
istnieje poza tym światem. W ten sposób, jak twierdził Marks, religia prowadzi
do alienacji człowieka, najpierw w myśleniu, a potem w działaniu. Myśląc o Bogu
istniejącym gdzieś w niebie, stajemy się bierni w sprawach odnoszących się do
życia ludzkiego na ziemi. Dlatego zarówno ateiści, jak i deiści głoszą pogląd, że aby zająć się tym, co
ludzkie, należy porzucić to, co Boskie. Według nich bowiem mamy do czynienia z
dychotomią, którą w języku logiki nazywa się alternatywą wykluczającą:
albo-albo. Albo wybierasz to, co ludzkie, albo to, co Boskie. Albo myślisz o tym,
co Boże, albo o tym, co ludzkie. Albo angażujesz się w przemianę tego świata,
albo czekasz z założonymi rękami na lepsze życie w przyszłym świecie. Tertium
non datum. Jednak ta alternatywa jest fałszywa. Nie ma radykalnego oddzielenia
tego, co ludzkie od tego, co Boskie. Transcendencja Boga nie oznacza bynajmniej
Jego nieobecności w tym świecie, przeciwnie, jak pisał św. Paweł, „w Bogu
poruszamy się, żyjemy, jesteśmy”. Dotykamy tu tego przymiotu Boga, który filozofia
nazywa immanencją. Jesteśmy nieustannie zanurzeni w Bogu, ale jednocześnie On
przenika nas swoją obecnością. Uleganiem szatańskiej pokusie (szatan zawsze
chce nas oddzielić od Boga) jest myślenie o nas, o naszym ziemskim życiu w
oderwaniu do Boga, od naszego zakotwiczenia w Nim, które ma nie tylko wymiar naturalny,
ale i nadprzyrodzony. Dopiero więc, gdy zwracamy się ku Boskiemu centrum naszej
egzystencji, możemy podjąć prawdziwą refleksję o człowieku. Wówczas myślenie o
tym, co ludzkie, będzie zarazem myśleniem o tym, co Boże, ponieważ nasze
człowieczeństwo jest swego rodzaju epifanią Boga. Człowieka nie można bowiem zrozumieć
bez Boga, skoro został stworzony na Jego obraz i podobieństwo. Miał rację Terencjusz,
gdy mówił, że nic co ludzkie nie może być nam ludziom obce, ale my
chrześcijanie musimy maksymę Terencjusza uzupełnić: nic co ludzkie nie jest nam
obce, pod warunkiem jednak, że nie żyjemy tak, jakby Bóg nie istniał, ponieważ
Jego istnienie jest źródłem naszej bytowości, naszej ludzkiej godności, bo wieź
z Nim zapewnia nam to, że nie pobłądzimy w naszym myśleniu, że nie będzie to
tylko ludzkie myślenie. Tylko perspektywa teologiczna umożliwia pełną i
dogłębną aprobatę tego, co ludzkie. Inaczej mówiąc, prawdziwy humanizm może być
tylko teocentryczny. Wbrew takim myślicielom jak Jean Paul Sartre czy Karol Marks, którzy
uważali, że afirmacja Boga nieuchronnie prowadzi do negacji człowieka, prawdziwa jest inna implikacja: to zakwestionowanie Boga prowadzi do pomniejszenia wartości człowieczeństwa.
Historia pokazała, że bezbożne, czysto laickie myślenie, tak charakterystyczne
dla propagatorów świeckiego humanizmu, prowadzi w konsekwencji do powstania
nieludzkich ideologii i systemów sprawowania władzy. I tak oto „ludzkie”, czyli
bez-Bożne, przekształca się ostatecznie w antyludzkie.
wtorek, 14 lutego 2017
Żebrak i klaun
Søren Kierkegaard, duński filozof, prekursor egzystencjalizmu, w swoim dziele
Albo-albo przytacza pewną anegdotę. Oto
do pewnej wioski przyjeżdża wędrowny cyrk. Artyści rozbijają namiot tuż poza
wioską i przygotowują się do występu. Nagle w obozowisku wybucha pożar.
Dyrektor cyrku wysyła klauna, już uszminkowanego i ubranego w swój
charakterystyczny strój, do wsi po pomoc, również dlatego, że ogień może
rozprzestrzenić się po ściernikach, które pozostały po niedawnych żniwach, i dotrzeć
do wioski. Klaun biegnie i prosi mieszkańców, aby pospieszyli z pomocą.
Wieśniacy jednak nie wierzą mu, uważając, że jego nawoływania to sposób na
przyciągnięcie jak największej liczby widzów na przedstawienie. Klaszczą więc i
zaśmiewają się do łez, jednak nie ruszają się z miejsca. Na próżno klaun błaga,
tłumaczy, że wcale nie udaje, że mówi im o czymś rzeczywistym i poważnym. Jego
wysiłki wywołują kolejne salwy śmiechu. Ludzie uważają po prostu, że klaun świetnie
gra swoją rolę. W końcu jest za późno – ogień trawi nie tylko cyrk, ale i wieś.
Do tej anegdoty nawiązał we Wprowadzeniu w
chrześcijaństwo kard. Josef Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI.
Powołując się na interpretację Harvey’a Coxa, zawartą w jego znanej książce The Secular City, utożsamia on klauna z nauczycielem
teologii. Teolog – według Ratzingera – to ktoś, kto usiłuje mówić o rzeczywistości
duchowej, nadprzyrodzonej, lecz współcześni nie biorą go na poważnie. A jeśli nawet
go słuchają, to czynią to z dużą dawką sceptycyzmu. Myślę, że powiastkę duńskiego
filozofa można interpretować znacznie szerzej, bo bardzo szeroki jest zakres osób,
które mogą wystąpić w roli klauna apelującego do ludzi, by podjęli działania,
które w ostatecznym rozrachunku uratują ich samych przed zagładą. Klaunem z anegdoty Kierkegaarda jest chociażby każdy, kto usiłuje przekonać
ludzi żyjących na tym świecie, że sens ich ziemskiej egzystencji wykracza dalece poza horyzont doczesności i że źle czynią, gdy żyją tak, jakby Bóg nie istniał. Wielu nie traktuje go poważnie. Jego słowa są ignorowane lub bagatelizowane. Czasami nawet wywołują gwałtowny sprzeciw. Również Jezus doświadczył
podobnego odrzucenia i niewiary ze strony swoich słuchaczy. Na przykład wtedy,
gdy mówił im o tym, że tylko spożywanie
Jego ciała i krwi jest gwarantem życia wiecznego. Niewielu Mu wówczas uwierzyło: „Twarda jest ta mowa. Któż jej może słuchać!” – rzekli w odpowiedzi na słowa Mistrza z Nazaretu. I odeszli od Niego
jeden po drugim. Byli wśród nich także niektórzy Jego uczniowie! Podobne doświadczenie stało się udziałem św. Pawła, gdy przebywając w Atenach, postanowił pewnego dnia przekonać ludzi zebranych na Areopagu do tego, by stali się chrześcijanami. „Posłuchamy Cię innym razem” – powiedzieli do niego obecni na zgromadzeniu Grecy, gdy tylko usłyszeli o zmartwychwstaniu. Czyż
w naszych czasach losu klauna nie podzielił w jakimś wymiarze Jan Paweł II? Czy
naprawdę słuchaliśmy Go, gdy do nas przemawiał? Czy daliśmy mu posłuch jako
naród? Jako Kościół? Podobne pytania można postawić w odniesieniu do osoby i posługi jednego z największych współczesnych teologów – papieża Benedykta XVI. Za przykład sprzeciwu wobec jego nauczania może posłużyć chociażby reakcja światowej opinii publicznej na wykład papieski wygłoszony w Ratyzbonie w dniu 12 września 2006 roku. Ileż w tej reakcji było lekceważenia i wrogości! Co się kryje za tego typu negacją przepowiadania współczesnych proroków? Skąd opór wobec ich słów? Sądzę, że głównym powodem jest po prostu zwykła religijna obojętność, która sprawia, że wszelki teologiczny dyskurs odbierany jest jako nieciekawy i nużący. Innym razem jest to skutek owego Weberowskiego „odczarowania świata”, które uśmierca w ludziach wrażliwość na „magiczny” wymiar rzeczywistości. Dochodzę czasami do wniosku, że moje własne doświadczenie, oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji, jest nieco podobne do tych opisanych wyżej. Zdarzają się bowiem takie chwile w moim życiu, gdy wydaje mi się, że to, co mówię lub to,
co piszę, jest kierowaniem słów w próżnię. Owszem, często dzieje się tak, że otacza mnie większe lub mniejsze grono słuchaczy, choćby podczas niedzielnych Mszy świętych, które odprawiam w moim kościele parafialnym, niektórzy też zajrzeli do jednej z moich książek, jeszcze inni od czasu do czasu przeczytają
to, co napiszę na blogu, ale chyba dla niewielu ma to jakieś znaczenie. Nie twierdzę, że spotykam się tylko z samą obojętnością, przeciwnie, informacje zwrotne, które niekiedy otrzymuję od moich słuchaczy, przekonują, że nie zawsze ten mój trud głoszenia słowa jest daremny, jednak często odnoszę wrażenie, że to, co staram się przekazać innym, nie wywołuje w nich zbyt dużego rezonansu. Różne są tego powody. Być może to
moje „mówienie” jest za mało autentyczne, za mało osobiste. Może zbyt wyuczone,
skażone duchem swoistej liturgicznej teatralności lub teologicznej poprawności?
Z pewnością bywa bardzo nieporadne co do formy. Zapewne często też miałkie w treści i powierzchowne. A przede wszystkim dotknięte jedną podstawową wadą – nie jest wzmocnione świadectwem osobistego życia. W każdym razie uświadomiłem sobie jakiś czas temu, że kierkegaardowska relacja klaun – mieszkańcy
wioski nie jest w odniesieniu do moich relacji prostą dychotomią: ten, kto obdarzony jest wiedzą – ci, którzy są jej pozbawieni. Oświecony i nieoświeceni! Ja sam przecież wciąż jestem w drodze, jak inni,
wciąż płynący w chyboczącej się łódce Kościoła po wzburzonym oceanie niepewności. Zmagający się z wątpliwościami. Zbyt wiele sytuacji w moim
życiu pokazało mi, że moje ręce są puste, gdy nie napełni je Ktoś inny. Że jestem
jedynie glinianym naczyniem. Że sam mogę być co najwyżej żebrakiem, który jest
posłany do innych żebraków, by powiedzieć im z przekonaniem, że znalazł Kogoś, kto rozdaje chleb
za darmo, choć nie zawsze on sam z tego
korzysta. Chleb prawdy. Chleb miłości. Chleb życia. Tylko tyle. Aż tyle!
środa, 8 lutego 2017
Kurs Przedmałżeński
Wczoraj odbyło się
pierwsze spotkanie w ramach wiosennego cyklu Kursu Przedmałżeńskiego. Bierze w
nim udział 11 par narzeczonych. Wszyscy zamierzają wziąć ślub jeszcze w tym
roku. Moje zdziwienie wzbudził fakt, że tylko jedna para jest z mojej parafii. Będę
więc prowadził kurs głównie dla nie swoich parafian. Ten fakt zasadniczo nie ma
dla mnie znaczenia, bo w Kościele wszyscy stanowią jedną rodzinę niezależnie od
miejsca zamieszkania. Uczestnicy kursu, którzy wzięli udział we wczorajszym
spotkaniu, robią dobre wrażenie. Słuchają uważnie. Czy biorą sobie do serca to,
co jest im mówione, tego nie wiem, ale odniosłem wrażenie, że są dosyć otwarci,
choć jeszcze nieco skrępowani, jakby niepewni tego, co ich czeka. Usiłowałem
przekonać ich do tego, by duchowe przygotowanie do zawarcia sakramentu
małżeństwa, nie było dla nich czymś drugorzędnym. Wiadomo, że najwięcej czasu i
energii (a także pieniędzy) narzeczeni tracą na przygotowania do wesela.
Tymczasem nawet najbardziej udana uroczystość weselna nie zapewni nowożeńcom
małżeńskiego i rodzinnego szczęścia. Znam, niestety, niemałą liczbę osób rozwiedzionych,
których wesela miały imponujący rozmach. Lecz co z tego? „Cóż z tego – mówi Jezus
w Ewangelii – jeśli nawet cały świat zyskasz, a na duszy szkodę ponosisz?”. Najważniejsze
jest, aby życie małżeńskie było udane. Zależy to przede wszystkim od tego, czy
będzie budowane na mocnym fundamencie wartości duchowych. Dobre małżeństwa i
rodziny, które znam od lat, dlatego są dobre, bo starają żyć łaską sakramentu
małżeństwa. Wyraża się to w praktykowaniu wspólnej modlitwy, wspólnym uczestniczeniu
w niedzielnej Eucharystii, częstej spowiedzi. Niektórzy biorą udział w
spotkaniu wspólnot małżeńskich i rodzinnych. Szkoda, że moi poprzedni kursanci
nie odpowiedzieli na zaproszenie do udziału w takich spotkaniach. Jestem
przekonany, że dziś, gdy w naszym społeczeństwie dominuje anonimowość i
indywidualizm, gdy kultura hołduje niskim gustom, gdy w mass mediach propaguje
się antywartości negujące chrześcijańską cywilizację, dobre środowisko daje
oparcie i umocnienie, chroniąc jednocześnie przed egoistycznym zamknięciem się
w sobie. Starałem się przekonać uczestników kursu, że warto naprawdę zaprosić
Jezusa do tej łodzi, na której w dniu ślubu odbiją od brzegu i wypłyną na głębię.
Jego obecność jest gwarancją pokoju i szczęścia. Nie pieniądze, nie dom czy
mieszkanie. On powiedział „Beze Mnie nic uczynić nie możecie”. Te słowa odnoszą
się przede wszystkim do miłości, także miłości małżeńskiej, która winna być
miłością bezwarunkową i bezinteresowną. Tylko Jezus do takiej miłości nas uzdalnia.
Dzieje się tak w myśl zasady: „z kim się zadajesz, takim się stajesz”. W tych
małżeństwach, w których małżonkowie nie zadają się z Bogiem, w których jest on
właściwie nieobecny, bardzo szybko triumfuje egoizm; w konsekwencji dochodzi do
niezgody, konfliktów i różnych form niewierności. Tam natomiast, gdzie Bóg jest
obecny, tam dojrzewają owoce Ducha, które w Liście
do Galatów wymienia św. Paweł: „miłość, radość, pokój, cierpliwość,
uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie”. Nie wiem, rzecz jasna,
czy moi słuchacze dadzą się przekonać, by wejść na drogę głębokiej przyjaźni z
Jezusem. Mam jednak nadzieję, że także dzięki tym naszym spotkaniom dobre
pragnienia zrodzą się w ich sercach i będą stale motywować ich do wysiłku
budowania dobrych, szczęśliwych, bo prawdziwie chrześcijańskich małżeństw i rodzin.
wtorek, 7 lutego 2017
Dar kobiet
Spotkania kolędowe mogą być inspirujące i budujące. Przekonałem się o tym wczoraj, gdy w ramach zaproszeń
indywidualnych odwiedziłem parafiankę, która wychowuje niepełnosprawnego syna. Jest to bardzo inteligentna
i miła osoba. Niestety, w tej chwili opiekuje się swym synem sama, z pomocą swojej mamy, ponieważ jej mąż jakiś czas temu zdezerterował, tzn. porzucił żonę i dziecko, uzasadniając swoją decyzję prawem do szczęścia. Nie pierwszy
raz słyszę podobną historię. Kiedy potrzebny jest trud, poświęcenie,
wyrzeczenie, wówczas wielu mężczyzn nie umie stanąć na wysokości zadania. Choć powinni
otaczać opieką swoje rodziny, być oparciem dla swoich żon, dla swoich dzieci, nie wywiązują się z tego obowiązku, a nawet stają się nierzadko dodatkowym
obciążeniem, zwłaszcza wtedy, gdy nie porzucili „zabawowego” trybu życia, gdy sięgają po używki, zwłaszcza po alkohol, gdy uważają, że życie
powinno być względnie łatwe i przyjemne. Nasiąkają takim nastawieniem i
myśleniem już w dzieciństwie i młodości. Można wskazać wiele przykładów takich zachowań, a nawet pasji, które
rozwijane w nadmiarze prowadzą do niedorozwoju osobowościowego i trwałego
infantylizmu. Mnie osobiście przeraża skala uzależnień młodych
chłopców od gier komputerowych. W efekcie lawinowo zwiększa się nam w
społeczeństwie liczba mężczyzn niedorozwiniętych emocjonalnie i społecznie. Gdy
większość czasu spędza się nie wśród osób, lecz przed maszyną, jaką jest
komputer, nawet jeśli interaktywność programów i gier jest coraz większa, to trudno wówczas nauczyć się budowania prawidłowych relacji międzyludzkich, trudno stać się człowiekiem, który jest
w stanie podjąć odpowiedzialność za innych. Mężczyźni nazywani są silną płcią,
jednak, wobec trudności i życiowych wyzwań, to kobiety znacznie częściej okazują się być silniejsze, wytrwalsze, gotowe do
poświęceń. Takich kobiet jest w mojej parafii wiele. Większość z nich, zmuszona do stawienia czoła przeciwnościom, czerpie swą siłę z wiary. Szczerze je podziwiam. Bez przesady można chyba powiedzieć, że to one są prawdziwą „solą ziemi” i „światłością świata”. Oczywiście, znam też wielu wspaniałych facetów, dojrzałych, odpowiedzialnych, dobrze wychowanych,
zaangażowanych w życie rodzinne, odnoszę jednak wrażenie, że są oni coraz bardziej
„towarem” deficytowym. Dowodem na to jest chociażby ogromna liczba wartościowych
dziewcząt, które świetnie nadają się do pełnienia roli mamy i żony, nie mogą jednak
znaleźć kandydatów na dobrych mężów i ojców. Wiele z nich stoi zresztą przed dramatycznym
dylematem: czy związać się z kimś, kto okazuje im zainteresowanie, lecz jego niedojrzała
osobowość, z wyraźnymi deficytami, z zaburzoną przez materializm hierarchią wartości, budzi poważny niepokój o trwałość związku, czy też zaakceptować życie w
samotności, która bez wątpienia jest trudna, ale przynajmniej nie naraża na ryzyko przeżycia
takich rozczarowań, jakich doświadcza obecnie moja wczorajsza rozmówczyni.
Gwoli ścisłości muszę dodać, że także wiele młodych dziewczyn zmierza w stronę
niedojrzałości i nieodpowiedzialności. Przekonałem się o tym jakiś czas temu,
gdy mijałem na ulicy grupę uczennic z pobliskiego gimnazjum. Prawie wszystkie paliły
papierosy, a ilość wulgaryzmów, które się z siebie wyrzucały w trakcie „konwersacji”, zawstydziłaby nie
jednego „stacza” pod budką z piwem. Nie mniej jednak ufam, że wciąż jeszcze „ludzi dobrej woli jest więcej” i „że ten świat nie zginie dzięki nim”, a z pewnością dzięki takim wspaniałym kobietom, jak ta, którą
wczoraj mogłem bliżej poznać podczas dodatkowego spotkania kolędowego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)