Dzisiaj mija dokładnie 100 lat
od odzyskania przez naszą Ojczyznę niepodległości. Dla mnie to bardzo ważna rocznica.
Wynika to z mojego szczerego patriotyzmu, który zawdzięczam głównie wychowaniu rodzinnemu. Można by powiedzieć, że miłość do Polski wyssałem niemal z
mlekiem matki. Pierwszą nauczycielką patriotyzmu była dla mnie moja babcia,
zagorzała czytelniczka Henryka Sienkiewicza, który pisał swoje książki "ku
pokrzepieniu serc". Słuchając jej opowieści o perypetiach głównych
bohaterów Trylogii,
bardzo emocjonalnie identyfikowałem się z ich losem, z ich żarliwością, którą
pałali jako obrońcy Rzeczypospolitej. Patriotką nie mniejszą od mojej babci
była moja śp. mama. Jej patriotyzm wyrażał się między innymi w jej
bezkompromisowej niechęci do komunizmu. Raz odczułem tę niechęć na własnej
skórze. Dawno temu, mając 17 lat, zakupiłem w księgarni im. Bolesława Prusa w
Warszawie jeden z wielu tomów składających się na serię wydawniczą poświęconą
twórczości wodza rewolucji październikowej − Włodzimierza Lenina. Nie pamiętam,
co mną wówczas kierowało, by takiego dziwnego zakupu dokonać. Może skusiło mnie
bardzo ładne wydanie tej serii, takie w twardej okładce, na ładnym papierze. A
może zwykła ciekawość, bo już wtedy interesowałem się kwestiami
światopoglądowymi i filozoficznymi. Nie dane mi było jednak nawet w niewielkiej
części zapoznać się z treścią wspomnianego dzieła napisanego przez głównego
ideologa komunizmu, ponieważ moja mama, jak tylko tę książkę zobaczyła,
natychmiast wyrwała mi ją z rąk i nie wiele myśląc, wrzuciła prosto w
rozżarzone wnętrze kaflowego pieca, który ogrzewał wówczas nasze mieszkanie.
Ten antykomunistyczny akt wandalizmu bardziej mnie wówczas rozśmieszył, niż
rozzłościł. Dużo później uświadomiłem sobie, skąd się wzięła u mojej mamy ta
szczera nienawiść do komunizmu. Otóż moja mama była "dzieckiem
wojny", urodziła się bowiem w październiku 1939 roku w wiosce na Podlasiu,
na terenach, które dwukrotnie były zajmowane i plądrowane przez Armię Czerwoną
– we wrześniu 1939 roku, po napaści ZSRR na Polskę, i w roku 1944, gdy Armia
Czerwona powróciła jako tzw. armia wyzwoleńcza, a tak naprawdę jako armia
okupacyjna. Za każdym razem wywożono na Sybir bardzo wielu mieszkańców tych
obszarów, o czym świadczy choćby tablica pamiątkowa, która znajduje się obok
cmentarza w miejscowości Rudka (kościół parafialny w Rudce to świątynia, w której zostałem ochrzczony i przyjąłem I Komunię). A zaraz po wojnie rozpoczęły się na tych terenach represje
wobec polskich patriotów. Szczególnie krwawo rozprawiono się z oddziałami
Żołnierzy Wyklętych, których władze komunistyczne traktowały jak zwykłych
bandytów. Incydent ze spaleniem dzieła Lenina przez moją mamę zdarzył się w
czasie, gdy w Polsce trwał już od dwóch lat stan wojenny, który był kolejnym
aktem przemocy komunistycznego reżymu wobec wolnościowych aspiracji polskiego
narodu. Razem z moją najstarszą siostrą często słuchaliśmy wtedy, w atmosferze
niemal konspiracyjnej, audycji nadawanych przez sekcję polską Radia Wolna
Europa, które, mimo prób zagłuszania go przez służby bezpieczeństwa,
informowało o różnych inicjatywach podejmowanych przez członków
zdelegalizowanej Solidarności i innych działaczy podziemia antykomunistycznego.
Nie pamiętam, w jaki sposób, ale docierały do nas również podziemne
wydawnictwa, zarówno książki, jak i tzw. bibuła, czyli gazetki powielane lub
drukowane potajemnie. Ważnym momentem w moim życiu w tamtym okresie było
spotkanie z ks. Jerzym Popiełuszką. Udało mi się, jeszcze zanim został
bestialsko zamordowany przez funkcjonariuszy niesławnego IV Departamentu MSW,
wziąć udział w kilku Mszach za Ojczyznę, które odprawiał w kościele św.
Stanisława Kostki na Żoliborzu. Bardzo przeżyłem jego pogrzeb. Do dziś
pamiętam, jakie przygnębiające wrażenie zrobił na mnie szpaler zomowców, gdy
ich mijałem, idąc wraz z innymi na mszę pogrzebową. Jednak w czasie
Eucharystii, która zgromadziła rzesze ludzi, to przygnębienie szybko minęło.
Czułem już wtedy, że z tej śmierci musi wyrosnąć dobro. I tak się stało. Po
pięciu latach od tego tragicznego wydarzenia odbyły się w kraju pierwsze po
wojnie wolne, choć jeszcze nie w pełni demokratyczne, wybory do parlamentu. A
potem, niestety, przyszły pierwsze polityczne rozczarowania. Najbardziej
gorzkie były te związane z konkretnymi osobami należącymi dawniej do antyreżymowej
opozycji. Ku mojemu niemałemu zdziwieniu bardzo szybko niektóre z tych osób, w
przeciwieństwie do mnie, znalazły się po drugiej stronie sporu ideologicznego, jaki
ujawnił się już na początku przemian społeczno-politycznych zainicjowanych rozmowami
okrągłego stołu. Szczególnie intensywnego charakteru nabrał ów spór w
odniesieniu do kwestii prawnej ochrony życia poczętego. Osoby te, w kontrze do
nauczania moralnego Kościoła, zajęły w tej kwestii i w wielu innych skrajnie
liberalne stanowisko. Byli to często ci sami ludzie, którzy w czasie
stanu wojennego, w czasie prześladowań, korzystali z ochrony ze strony
instytucji Kościoła. Dziś znajdują się nierzadko na pierwszej linii frontu
walki z wartościami chrześcijańskimi i z samym Kościołem. W manifestacjach swojego celebryckiego
antyklerykalizmu, a bywa że i antykatolicyzmu, są oni niekiedy nawet bardziej
zapalczywi, niż byli kiedyś komuniści. Pewne zdumienie budzą we mnie dzisiaj
również niektórzy moi znajomi, ludzie wierzący i skądinąd prawi, którzy zdają
się nie rozumieć, jaka jest tak naprawdę stawka tej chwilami ostrej debaty
światopoglądowej, jaka toczy się obecnie w naszym kraju. Ubolewam nad tym, że
ta dyskusja, zwłaszcza w odniesieniu do sporów czysto politycznych, przekształca
się niekiedy w walkę dwóch wrogo nastawionych do siebie plemion. Ja się w tej
walce tak naprawdę nie odnajduję, bo nie chcę być niczyim wrogiem, a tym
bardziej nie chcę nikogo uważać za mojego wroga. Nie stronię jednak od
polityki, którą rozumiem tak, jak ją definiuje katolicka nauka społeczna − jako
działanie na rzecz dobra wspólnego. W tym sensie każdy chrześcijanin jest
zobowiązany do udziału w życiu politycznym. Dlatego, czyniąc zadość temu zobowiązaniu,
korzystam z przysługującego mi, jak każdemu innemu obywatelowi, czynnego prawa
wyborczego i biorę udział we wszystkich kolejnych wyborach: samorządowych,
parlamentarnych, prezydenckich i europejskich. Jest to z mojej strony konkretny,
choć nie najważniejszy, wyraz brania odpowiedzialności za losy mojego kraju.
Zawsze jednak, zanim dokonam mojego wyboru, wpierw głęboko zastanawiam się nad
tym, czyja wizja, czyj program polityczny daje choćby minimalną
gwarancję na to, że Polska nadal będzie Polską, a więc krajem, który swoje
obecne cywilizacyjne oblicze zawdzięcza przede wszystkim wierności
chrześcijańskiej tradycji, będącej od 1000 lat źródłem narodowej tożsamości
Polaków: Polonia semper fidelis. Ci, którzy mi takiej gwarancji nie dają, nigdy
mojego głosu nie otrzymują. Choć Polska ciągle nie jest jeszcze taka, jaką ją
sobie w moich marzeniach często wyobrażam, to mimo wszystko jest krajem, z
którym się utożsamiam. Nade wszystko utożsamiam się z jego, chwilami bardzo
dramatyczną i bolesną, historią, z tymi wszystkimi bohaterami dziejów naszego
narodu kierującymi się maksymą: Bóg, honor, Ojczyzna, którą uważam za
kwintesencję polskiego patriotyzmu. Dla wielu moich rodaków, szczególnie
tych mieszkających w wielkich miastach, którzy koniecznie chcą uchodzić
(głównie we własnych oczach) za ludzi postępowych i europejskich, ten
bogoojczyźniany, jak go często pogardliwie nazywają, patriotyzm, jest wielce
irytujący, utożsamiany często z nacjonalizmem albo z ciemnogrodem. Dla mnie
jednak wciąż stanowi on podstawowy aksjologiczny drogowskaz, którym Polacy
winni, w moim przekonaniu, kierować się w swoim postępowaniu, również po to, żeby w ten sposób
choć w części spłacić olbrzymi dług wdzięczności wobec tych, którzy walcząc o
wolność narodu, zapłacili za to najwyższą cenę − cenę własnego życia. W dniu uroczystych obchodów 100. rocznicy odzyskania przez Polskę
niepodległości, życzę sobie i wszystkim Polakom, byśmy ciągle na nowo brali
sobie do serca słowa świętego Jana Pawła II wypowiedziane na krakowskich
Błoniach podczas Jego pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny: „Proszę was, abyście całe
to duchowe dziedzictwo, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą,
nadzieją i miłością - taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie
świętym, abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się, i nie zniechęcili,
abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy. Proszę was:
abyście mieli ufność nawet wbrew każdej waszej słabości, abyście szukali zawsze
duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją
znajdowało, abyście od Niego nigdy nie odstąpili, abyście nigdy nie utracili
tej wolności ducha, do której On wyzwala człowieka, abyście nigdy nie
wzgardzili tą Miłością, która jest największa, która się wyraziła przez Krzyż,
a bez której życie ludzkie nie ma ani korzenia, ani sensu. Proszę was o to!”. Ojczyznę wolną pobłogosław Panie!
piątek, 9 listopada 2018
wtorek, 6 listopada 2018
Gdzie dwóch lub trzech
Nieco ponad trzy lata istnieje w parafii
św. Marka Ewangelisty, gdzie od pewnego czasu (a dokładnie od czterech lat) dane
mi jest być proboszczem, wspólnota młodzieży pracującej i studentów. Jest to
bardzo niewielka liczbowo grupa młodych ludzi, którzy spotykają się dość
regularnie, prawie w każdą niedzielę po Mszy św. wieczornej, by się wspólnie modlić
i rozważać tematy związane z szeroko rozumianym życiem duchowym. Mimo różnych
prób rozpropagowania jej działalności (najważniejszą z nich był wyjazd do
Włoch, który miał miejsce 2 lata temu), do chwili obecnej jest to ciągle bardzo
mała trzódka. Były nawet i takie momenty, kiedy wydawało się, że przestanie
istnieć. Ja sam wielokrotnie zastanawiałem się, czy aby na pewno jest wolą
Bożą, by spotykać się w tak małej grupie. Wiem też, że podobne wątpliwości
kłębiły się w umysłach pozostałych uczestników naszych spotkań. Wydaje mi się,
że pogłębiał je również fakt, że forma naszych spotkań nie była do tej pory jakoś
specjalnie atrakcyjna. Chwila modlitwy, słowo księdza, dzielenie lub dyskusja,
modlitwa na koniec. I już. Żadnego śpiewu, gry na gitarze, zapalonych świeczek
i tym podobnych „klimatycznych” zabiegów. Niczego, co podobno działa na uczucia
i wyobraźnię młodych ludzi. W tym roku po wakacjach długo nie dochodziło do
pierwszego spotkania. Nikt z członków wspólnoty, poza Marcinem, nie pytał mnie wprost
o to, kiedy ruszają nasze spotkania. Myślałem nawet, że grupa po prostu umarła
śmiercią nagłą, choć spodziewaną. Tymczasem którejś niedzieli Marcin
poinformował mnie, że członkowie wspólnoty wyrazili jednak chęć dalszego spotykania
się. Przyznaję, miałem pokusę, żeby tę chęć zignorować. „Nie ma sensu ciągnąć
tego na siłę” – pomyślałem, będąc od pewnego czasu przekonanym, że nie trafia
do nich ani moja osoba, ani mój przekaz. Ale Marcin i Emilka nie odpuścili. I
tak pod koniec października doszło w końcu do pierwszego spotkania, w którym
wzięły udział trzy osoby: Emilka, Radek i Marcin. Na tym spotkaniu wspólnie
doszliśmy do wniosku, że warto jeszcze dać szansę tej naszej maleńkiej trzódce,
że należy spróbować „pozostawić ją jeszcze na ten rok, okopać i obłożyć
nawozem, z nadzieją, że może wyda owoc w przyszłości”. Podjęliśmy również
solenne zobowiązanie do codziennej modlitwy różańcowej w jej intencji.
Ustaliliśmy oprócz tego, że tematem naszych spotkań będzie Dekalog. Cotygodniowe
spotkania będą odbywać się w pewnym określonym cyklu. Każdy cykl będzie składał
się z czterech spotkań. Na pierwszym spotkaniu uczestnicy będą dzielić się
swoimi osobistymi przemyśleniami na temat poruszanego przykazania. Drugie
spotkanie będzie miało charakter biblijny. Zadaniem członków wspólnoty w
tygodniu poprzedzającym spotkanie jest znaleźć w Piśmie Świętym fragmenty
dotyczące omawianego przykazania. Następnie w czasie spotkania mają je odczytywać
i komentować. Z kolei trzecie spotkanie winno być poświęcone nauce Kościoła na
temat danego przykazania. Na tym spotkaniu głównym mówcą ma być ksiądz, czyli w
tym wypadku ja. Czwarte spotkanie ma mieć natomiast formę celebracji, której głównym
elementem będzie adoracja Najświętszego Sakramentu. Po celebracji przewidziany
jest czas na spotkanie przy herbacie. Osobiście uważam, że po tych czterech
spotkaniach powinno mieć miejsce jeszcze piąte, mające charakter tzw. wyjścia
integracyjnego: na kręgle, do kina czy
do pizzerii. Myślę, że wspólnota na to przystanie, tym bardziej, że tego typu
wspólne spędzanie czasu zawsze cieszyło się sporym powodzeniem. Po takim „pięciopaku”
przyjdzie kolej na kolejne przykazanie. Jest to zasadniczo program obliczony mniej
więcej na dwa, a być może nawet na trzy lata. W minioną niedzielę odbyło się drugie
spotkanie z pierwszego cyklu. Miało ono więc charakter biblijny. Muszę
przyznać, że uczestnicy spotkania bardzo dobrze się do niego przygotowali. Ich
komentarze były naprawdę głębokie i duchowo inspirujące. Pewnie dlatego było to
spotkanie, które mnie samego bardzo wewnętrznie zbudowało. W efekcie zrodziło we
mnie przeświadczenie, że warto jednak tę wspólnotę dalej prowadzić, nawet jeśli
nadal pozostanie jedynie małą trzódką (choć na drugim spotkaniu było nas w
sumie 10 osób, co jest wynikiem, jak na tę wspólnotę, dość imponującym). W
każdym razie po tym spotkaniu wyzbyłem się pragnienia, by dokonał się jej
gwałtowny wzrost ilościowy. Ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Lepiej niech
pozostanie małą trzódką, byle by tylko była to trzódka Pana. Zresztą On sam
powiedział: „Gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w imię moje, tam ja jestem
pośród nich”. Podczas opisywanego tutaj spotkania, naprawdę poczułem Jego
obecność. Choć moi młodzi przyjaciele mają różną formę przekazu, choć niektórzy
z nich muszą przełamywać swoje wewnętrzne opory, by w ogóle zabrać głos, to
jednak jest w ich słowach jakaś zawstydzająca mnie czasami głębia i szczerość. Dlatego
słuchając ich minionego niedzielnego wieczoru, poczułem wdzięczność wobec Boga
za to, że są. Poczułem też, że są większym darem dla mnie niż ja dla nich. I
odkryłem, że są mi bliscy. Zależy mi na nich, choć kompletnie nie potrafię im
tego komunikować. Różnica wieku robi swoje. A poza tym powszechnie zwracają się
do mnie „księże proboszczu”, co raczej nie przełamuje barier emocjonalnych,
choć, z drugiej strony, w swych ostatnich wpisach na Facebooku animatorka grupy
wspomina mnie jako „księdza Sylwka”. Może to oznaczać jakiś przełom, bo nawet
moi przyjaciele z Tarchomina zwracali się do mnie, mówiąc: „księże Sylwestrze”.
Jest to jednak rzecz zupełnie drugorzędna. Najważniejsze, by wszyscy członkowie
tej małej trzódki wzrastali w łasce i w mądrości. Łącznie z księdzem opiekunem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)