piątek, 28 września 2012

Nowojorskie metro

Niemal codzienne, dojeżdżając na lekcje angielskiego, korzystam z nowojorskiego metra. Najpierw jadę linią numer 1, potem przesiadam się do 7, a na końcu, ostatnie dwa przystanki, podróżuję linią G. Metrem, które nie należy może do najczystszych na świecie, można właściwie dojechać w Nowym Jorku niemal w każde miejsce. Jest to wygodny i szybki środek lokomocji. W moim przypadku jest to także ciekawe miejsce do prowadzenia obserwacji: socjologicznych, antropologicznych, kulturowych. Lubię przyglądać się ludziom podróżującym w metrze. Stanowią oni bardzo różnorodną mieszankę przedstawicieli różnych narodowości i ras. W różny też sposób się zachowują. Spora część, czasami nawet większość, słucha chyba jakiejś muzyki, o czym świadczą słuchawki w ich uszach; inni czytają gazety lub książki, jeszcze inni grają w różne gry na swoich komórkach. Niewielu prowadzi ze sobą rozmowy, co trochę mnie zaskakuję. Niektórzy robią czasami dziwne, choć w sumie sympatyczne rzeczy. Na przykład dzisiaj, gdy jechałem siódemką z Time Square w kierunku Greenpointu, obserwowałem pewną murzyńską parę (myślę, że byli małżeństwem), ludzi mniej więcej około 50-letnich, którzy, mile sobie przy tym gawędząc, robili na drutach. Oboje! Ona robiła chyba sweter, on natomiast jakiś obrus albo serwetę. Dla mnie był to widok raczej dość nietypowy (sądzę, że w warszawskim metrze taki widok u wszystkich wzbudziłby niemałą sensację, a przynajmniej spore zdziwienie), jednak dla pozostałych podróżnych było to najwyraźniej coś absolutnie normalnego, bo nikt z nich nie zwracał na tych dwojga żadnej szczególnej uwagi, nikt ich też dyskretnie nie obserwował. I to mi się tutaj podoba. Jeśli swoim zachowaniem nikogo nie gorszysz lub nie przeszkadzasz, możesz właściwie robić wszystko, na co masz ochotę. W tym się między innymi wyraża tak typowa dla Amerykanów, zwłaszcza tych żyjących w wielkich metropoliach, tolerancja wobec różnych, czasami nawet dość kontrowersyjnych, form wyrażania indywidualnej wolności. Moje wątpliwości budzą jednak granice tej tolerancji. Odnoszę czasami wrażenie, że coraz częściej  przekształca się ona (również w Polsce) w bezwarunkową akceptację także dla tych zachowań i postaw, które budzą poważne zastrzeżenia moralne czy choćby tylko estetyczne. Nie dalej jak wczoraj, gdy wraz z moją siostrą Kasią przechodziliśmy obok Madison Square Garden, zmierzając w stronę Union Square, gdzie znajduje się największa chyba w Nowym Jorku księgarnia należąca do sieci Barnes & Noble, w pewnej chwili minął nas mężczyzna ubrany w kolorową sukienkę, w peruce z warkoczami, pchający przed sobą dziecięcy wózek, w którym leżał mały… piesek. W moim odczuciu postępowanie tego człowieka było nie tyle ekspresją indywidualnej wolności, ile raczej przejawem pewnego zaburzenia osobowości czy też wprost jakiegoś poważnego wynaturzenia. W tym wypadku zasługiwało ono raczej na współczucie niż na bezwarunkową akceptację. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta opinia u tutejszych koryfeuszy postępu i strażników politycznej poprawności mogłaby być uznana za typowy objaw tzw. „mowy nienawiści” (hate speech). Póki co jednak, korzystając z możliwości swobodnego wypowiadania się (w USA gwarantuje ją Pierwsza Poprawka do Konstytucji), pozwolę sobie wyrazić przekonanie, że społeczne przyzwolenie dla różnych dewiacji w dużym stopniu generuje właśnie tego typu zachowania. Moim zdaniem wolność sytuowana i realizowana poza jakimkolwiek kontekstem aksjologicznym, a więc oderwana od wartości, dzięki którym staje się możliwością czynienia tego, co się czynić powinno, przeradza się stopniowo w swoje zaprzeczenie, jakiś rodzaj karykatury, i ostatecznie obraca się przeciwko samemu człowiekowi, zarówno w społecznym wymiarze jego egzystencji, jak i w jego wymiarze indywidualnym. Przypominają mi się w tym miejscu słowa św. Pawła: „Wszys­tko mi wol­no, ale ja nicze­mu nie od­dam się w niewolę”.