sobota, 29 września 2012

Thomas Merton

W parafii Corpus Christi Church, w której aktualnie przebywam w roli rezydenta, dokonało się nawrócenie na katolicyzm Thomasa Mertona, jednego z największych współczesnych pisarzy katolickich. W tutejszym kościele został on też ochrzczony. On sam opisuje ten ważny okres swego życia w swojej biografii „Siedmiopiętrowa góra”. Nic więc w tym dziwnego, że w Corpus Christi Church kultywuje się pamięć o Mertonie – o jego życiu i twórczości. Zajmuje się tym International Thomas Merton Society. Stowarzyszenie to w ciągu roku organizuje serię kwartalnych spotkań poświęconych Mertonowi. Właśnie dziś odbyło się jedno z takich spotkań. Jego tematem był stosunek Mertona do buddyzmu. Ponieważ proboszcz zaprosił mnie osobiście do udziału w tym spotkaniu, uznałem, że nie wypada mi odmówić. Uznałem również, że będzie to świetna okazja to doskonalenia umiejętności słuchania i rozumienia wypowiedzi w języku angielskim. Nie dotrwałem jednak do końca. Moje odczucia są po tym spotkaniu mieszane, przeważają jednak uczucia niepokoju i smutku. Przede wszystkim nie rozumiem, dlaczego jako prelegenci wystąpili wyłącznie mówcy nie reprezentujący katolickiego punktu widzenia, zwłaszcza że spotkanie odbywało się w, bądź co bądź, katolickim kościele. Tymi mówcami byli: prof. Judith Simmer-Brown z Naropa Uniwersity w Boulder w Colorado i prof. Paul Knitter z protestanckiej uczelni Union Theological Seminary w Nowym Jorku.

Pani Judith Simmer-Brown od wielu już lat jest praktykującą buddystką i w swoim referacie interpretowała pisma Mertona, dosyć zresztą dowolnie dobierając cytaty z jego pism, w duchu własnej, wyraźnie relatywistycznej koncepcji dialogu religijnego. Według niej dialog międzyreligijny powinien mieć charakter „kontemplatywny”, tzn. nie powinien być „konceptualny”, „werbalny”, „doktrynalny”, lecz powinien odbywać się na poziomie serca, bo tylko tam, „w głębi naszego jestestwa”, możemy znaleźć dobro, które stanowi jedyną płaszczyznę porozumienia. A gdzie odniesienie do prawdy? – chciałoby się zapytać. Otóż pani profesor, jak zdołałem wyczytać z kilku jej artykułów, uważa, że wszystkie religie są zasadniczo na takim samym poziomie, posiadają tę samą wartość, co w praktyce oznacza, że na przykład Jezus i Budda byli równorzędnymi, choć zupełnie różnymi, manifestacjami boskości i dlatego ich wyznawcy mogą się wzajemnie ubogacać, bo mają sobie równie wiele do zaofiarowania. Pewną ciekawostką w wystąpieniu pani profesor był fakt, że kilka razy przerywała ona swoją wypowiedź, zapraszając słuchaczy do krótkiej medytacji, którą zresztą sama prowadziła. Jej prelekcja została nagrodzona brawami. Brawa bił również ksiądz Rafferty. Tylko ja nie klaskałem. Trzymając się kryteriów fundamentalizmu religijnego, które pani prof. przedstawiła w swoim referacie, moja chłodna reakcja powinna być zakwalifikowana w tym wypadku jako oczywisty przejaw niszczącego dialog dogmatyzmu i fundamentalizmu.

Po pani prof. wystąpił ze swoim referatem prof. Paul Knitter, były katolicki ksiądz. W roku 1984 na łamach New York Times, wraz z 96 innymi katolickimi teologami, opublikował całostronicowe ogłoszenie pt. A Catholic Statement on Pluralism and Abortion, domagając się w nim liberalizacji nauczania Kościoła na temat aborcji. Prof. Knitter, który na łamach swego bloga i przy wielu innych okazjach często krytykuje Jana Pawła II i Benedykta XVI, jest najważniejszym w USA, obok prof. Johna Hicka, przedstawicielem religijnego relatywizmu, głoszącego równość religii. Najlepiej świadczy o tym jego najnowsza książka zatytułowana Bez Buddy nie mógłbym być chrześcijaninem. W tym tytule nacisk należy położyć na słowa „nie mógłbym być”. Na dodatek prof. Knitter łączy swoją relatywistyczną koncepcję religii z teologią wyzwolenia, a więc w gruncie rzeczy z myślą marksistowską, twierdząc w swoich publikacjach, że tzw. „ortopraksja” ma pierwszeństwo przed ”ortodoksją”, czyli że nie liczy się poznanie, lecz działanie. Jego zdaniem powinniśmy nie tyle poznawać świat, ile raczej zmieniać go na lepsze (Jest to wyraźne nawiązanie do słynnego stwierdzenia Karola Marksa: „Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”). Niestety, prof. Knitter nie odpowiada jednak na pytanie, w jaki sposób to robić, jeśli nie wie się wpierw, czym jest samo dobro albo co to znaczy „być lepszym”, wszak odróżnienie między tym, co lepsze, a tym co gorsze, wymaga obiektywnego kryterium. W jednym ze swoich wpisów na blogu prof. Knitter napisał: „Absolut nie może być poznany, może być jedynie urzeczywistniany”. Nietrudno zauważyć w tym stwierdzeniu typowe dla współczesnej myśli nowożytnej antymetafizyczne nastawienie połączone z kantowskim rozumieniem poznania, wedle którego intelekt ludzki z racji swoich strukturalnych ograniczeń nigdy nie będzie w stanie dotrzeć do istoty rzeczy. Nic więc w tym dziwnego, że i on w swoim wystąpieniu zinterpretował Mertona jako zwolennika takiego dialogu międzyreligijnego, zwłaszcza dialogu z buddyzmem, w którym Budda i Jezus jawią się jako równorzędne niemal upostaciowania tego, co boskie. I jego wystąpienie również zostało nagrodzone brawami.

A mi smutno robiło się na duszy w miarę trwania spotkania. Przede wszystkim z tego powodu, że rozumienie mertonowskiej koncepcji dialogu religijnego zostało tutaj przedstawione, moim zdaniem, niezgodnie z jego własną koncepcją. Jak wyjaśniał swego czasu ks. dr hab. Adam Świerzyński, w audycji radiowej poświęconej Mertonowi, którą prowadziłem w Radiu Warszawa, Merton nie zmierzał bynajmniej w stronę jakiegoś synkretyzmu religijnego, przeciwnie: pragnął pozostać wiernym swojej katolickiej tradycji i monastycznemu powołaniu, szukając zarazem tego, co na pewnym podstawowym poziomie jest wspólne różnym religiom i może być przez to okazją do dialogu. Faktycznie, Merton nigdy publicznie nie wygłaszał poglądów jawnie sprzecznych z doktryną katolicką bądź z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Poza tym dla niego samego Jezus Chrystus nie był jedynie jednym z wielu objawień bóstwa. Merton na pewno nie był relatywistą. Nie rozumiem więc, dlaczego katolicka organizacja, zajmująca się kultywowaniem życia i myśli Mertona, robi to przy pomocy uczonych, którzy jego przesłanie zniekształcają.

Na szczęście w trakcie wystąpień siedziałem w ławce na wprost tabernakulum. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że choć jestem słaby, grzeszny, czasami przerażająco mało gorliwy, to jednak nie odnajduję w sobie pokusy i nie mam takiego zamiaru, by dzielić moją miłość do Jezusa np. z Buddą. Pan Jezus, i tylko On, nadaje sens memu życiu i powołaniu. Zastanawiałem się też, jaki jest sens mojej obecności w tej parafii, gdzie proboszcz, któremu broń Boże nie zarzucam złej woli, nie ma nic przeciwko temu, by z ambony głoszone były poglądy niezgodne z nauczaniem Kościoła. W świetle teologii wydarzeń moja obecność nie jest z pewnością przypadkowa. Zrozumiałem dzisiaj, że przez czas mojego tutaj pobytu mam po prostu głosić Ewangelię, mam dawać świadectwo prawdzie. Zacznę więc już od jutra, bo właśnie jutro będzie moja pierwsza niedziela, gdy będę mógł głosić homilię do ludzi zgromadzonych na Eucharystii.