wtorek, 2 października 2012

Przegląd prasy

 Ponieważ dopadło mnie przeziębienie (a jednak, nawet w Nowym Jorku ludzie chorują!), nie mam siły, żeby zająć się jakąś aktywnością wymagającą większego zaangażowania intelektualnego. Postanowiłem więc przejrzeć leżące na stole w pokoju obok kuchni egzemplarze New York Times. Jest to zdaje się główna opiniotwórcza gazeta „Wielkiego Jabłka” (The Big Apple), jak określa się tutaj miasto Nowy Jork. Przeglądając dzisiejsze i wczorajsze wydania tego pisma, szukałem jakiejś wzmianki o naszym kraju. Liczyłem, że natrafię na jakąś, choćby skromną, informację o nim, tym bardziej, że w sobotę przeszedł ulicami Warszawy potężny marsz, który był największą bodaj manifestacją polityczną i obywatelską w pokomunistycznej Polsce. Wbrew temu, co pisał prof. Sadurski czy mówił Wałęsa (niestety, wypowiedzi naszego laureata nagrody Nobla są coraz bardziej dla niego kompromitujące), manifestacja ta nie miała charakteru antydemokratycznego, lecz przeciwnie: była świętem demokracji i ci, którym zależy na aktywności Polaków, powinni się raczej cieszyć, że ludzie potrafią się organizować i pokojowo wyrażać swoje poglądy, nawet jeśli z tymi poglądami się nie zgadzają. W New York Times, owszem były wzmianki o marszu niezadowolonych w Madrycie, który był zresztą dużo mniejszy niż ten warszawski, o sytuacji na Ukrainie, o problemach osobistych kogoś z rządu koreańskiego, były też obszerne informacje o wyborach w Gruzji, a o Polsce ani słowa. Co więcej, takiej wzmianki nie widziałem też w poprzednich wydaniach od początku swego pobytu tutaj, chociaż w tym czasie był z wizytą w Nowym Jorku nasz obecny prezydent. Dosłownie jakby nadal w świadomości Amerykanów na mapie Europy w miejscu, gdzie leży nasz kraj, była jakaś biała plama. Ta nieobecność spraw polskich, zwłaszcza w pozytywnym kontekście (bo w negatywnym pojawiała się już niejeden raz), na łamach tego poczytnego pisma dowodzi, że nasz kraj nie zajmuje istotnego miejsca w amerykańskiej polityce zagranicznej. Jest to z pewnością wina także naszych polityków, którzy boją się przemawiać donośnym głosem i twardo czasami bronić naszych interesów narodowych. Może jest to po części również wina naszej amerykańskiej Polonii, która jest bardzo patriotycznie nastawiona i to raczej prawicowo, lecz jest mimo wszystko dosyć słabo zorganizowana, w przeciwieństwie na przykład do emigracji irlandzkiej, która nie jest przecież dużo liczniejsza od naszej. Wystarczy porównać paradę Pułaskiego i paradę św. Patryka, które raz do roku przechodzą ulicami Manhattanu, by przekonać się, która z tych grup narodowościowych jest lepiej zorganizowana. W świadomości przeciętnych Amerykanów Polska kojarzy się z dwoma nazwiskami Karol Wojtyła i Lech Wałęsa oraz z zagładą Żydów. Poza tym niewiele o niej wiedzą. Niektórzy nie byliby w stanie znaleźć jej na mapie. Mój proboszcz, ksiądz Rafferty, to człowiek światowy, który bywał w wielu krajach, choćby takich jak Australia czy Japonia. Ale zna również dobrze Europę, bo wiele lat był duszpasterzem anglojęzycznych katolików w Holandii. Miał wtedy okazję odwiedzić wiele innych krajów europejskich. Był więc we Włoszech, w Niemczech, Irlandii, Hiszpanii, Francji, w krajach skandynawskich i w Czechach. Ale do Polski nie pojechał, choć z Pragi do Krakowa przecież niedaleko. Nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie odwiedził naszego kraju. Po prostu nie zrodziło się w nim takie pragnienie. Szkoda. Uważam, że niezależnie od przejawów kosmopolitycznego serwilizmu, które można zauważyć w postawie naszych elit, my naprawdę możemy być dumni z tego, ze jesteśmy Polakami. Bliższe zapoznanie się z naszą kulturą i historią daje zupełną inną perspektywę. I są na to konkretne dowody. Takim dowodem jest na przykład mój nauczyciel angielskiego. Ożenił się jakiś czas temu z Polką, dzięki czemu miał okazję poznać bliżej nasz kraj. James jest zafascynowany naszą historią, którą nota bene uważa za bardzo dramatyczną, jeśli nie tragiczną. Już kilka razy opowiadał mi o swoich pobytach w Polsce i o tym, co ciekawego przeżył i zobaczył. Ale zdaje się, że James należy jednak do tych nielicznych wyjątków. Gdyby nie żona, pewnie też niewiele by o naszym kraju wiedział, zwłaszcza że w tutejszych środkach masowego przekazu tematy polskie, o czym mogłem się dzisiaj przekonać osobiście, pojawiają się bardzo sporadycznie, a jeśli nawet już, to jakby trochę przy okazji.