czwartek, 25 października 2012

Mała kolacyjka

Przedwczoraj na plebanii, gdzie aktualnie przebywam, odbyło się spotkanie kursowe kapłanów, którzy studiowali razem z księdzem Kevinem. Ksiądz Kevin Sullivan mieszka naprzeciwko mnie, widuję go jednak stosunkowo rzadko, bo wychodzi do pracy rano, a wraca wieczorem. Zajmuje ważne stanowisko w archidiecezji Nowy Jork, jest bowiem dyrektorem tutejszego Caritasu. Jednym z elementów wspomnianego spotkania była kolacja, którą ksiądz Kevin sam osobiście przygotował. Zostałem na tę kolację zaproszony i rzecz jasna wziąłem w niej udział, więc mogę zaświadczyć, że jest on naprawdę dobrym kucharzem, choć niestety rzadko wykorzystuje swoje umiejętności. Napiszę teraz parę słów o samej kolacji, byście drodzy czytelnicy mieli ogólne wyobrażenie o tym, jak wygląda skromna amerykańska kolacja. Otóż na początku można było zjeść duszone mięso (rodzaju nie byłem w stanie ustalić) w jakimś sosie, w którym na pewno dało się wyczuć wino i różne dziwne przyprawy. Do tego można było nałożyć małe gotowane marchewki, zasmażaną kapustę o słodkim smaku, która wyglądem przypominała trochę nasz polski bigos, jakieś placuszki zrobione chyba z warzyw i wreszcie jabłkowy mus albo raczej przecier (dokładnie nie wiem, jak to nazwać, w każdym razie miało konsystencje dżemu). A do picia oczywiście bardzo dobre, wykwintne czerwone wino oraz woda z lodem. By nie zrobić wrażenia zachłannego, nie nałożyłem sobie zbyt dużej porcji. Zjadłem ją zresztą najszybciej ze wszystkich. Niestety, po zjedzeniu wszystkiego, co znajdowało się na moim talerzu, nadal odczuwałem dość intensywny głód, jakbym spożył ledwie przystawkę, może dlatego, że cały dzień nic właściwie nie jadłem, nie licząc porannej kawy z kawałkiem ciasta. Głupio mi było jednak sięgać po dokładkę, bo nikt inny tego nie robił, tym bardziej, że w tym celu należało wstać od stołu i podejść do kredensu, na którym stały półmiski z potrawami. Wino też mi się szybko skończyło w kieliszku, ale i tym razem okazałem heroiczną powściągliwość i nie nalałem sobie więcej, choć miałem na to wielką ochotę. Na szczęście po daniu z mięsa przyszła kolej na sałatkę w stylu włoskim, a więc takim, jaki lubię. Sałatka składała się oczywiście z sałaty z dodatkiem pomidorów koktajlowych, migdałów, niewielkich grzanek i czegoś tam jeszcze. Wszystko można było doprawić wybranym przez siebie dressingiem. Sałatka bardzo mi smakowała. Tym razem przezornie nałożyłem sobie więcej. Niektórzy jedli też małe kromki ciemnego pieczywa z masłem. Ja jednak uznałem ten dodatek za mało wyszukany. Po sałatce przyszła kolej na ciasta. Do wyboru był albo jabłecznik z lodami waniliowymi, który nie przypominał jednak naszej szarlotki (była to jakby babka z nadzieniem jabłkowym w środku, z tym że jabłka były pokrojone w kawałki), albo kilkuwarstwowy tort, o którym jednak nic nie mogę powiedzieć, bo nawet go nie spróbowałem, a to dlatego, że wszyscy uczestnicy naszej małej kolacyjki ograniczyli się do zjedzenia albo kawałka jabłecznika, albo kawałka tortu. Dlatego, po skonsumowaniu sporego kawałka ciasta jabłkowego, nie odważyłem się na zjedzenie również kawałka tortu, choć coś mnie w środku do tego usilnie zachęcało. Na koniec kolacji można było napić się herbaty lub kawy. Wybrałem to drugie i nie żałowałem, bo kawa zrobiona przez księdza Kevina była naprawdę bardzo dobra. Kolacja w ogóle przebiegła w bardzo miłej atmosferze. Księża, w liczbie dziesięciu, zwłaszcza ci siedzący obok i naprzeciwko mnie, okazali spore zainteresowanie moją osobą, traktując mnie niezwykle serdecznie. Większość, żegnając się ze mną, mówiła: „Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że spędzisz tu dobry i owocny czas”. W zasadzie dużo rozumiałem z tego, o czym ze sobą rozmawiali, gorzej było, kiedy żartowali lub opowiadali jakieś dowcipy, niejeden raz wybuchając przy tym głośnym śmiechem. W takich chwilach z reguły nie wiedziałem z czego tak naprawdę się śmieją, ale żeby nie wyjść na ponuraka, udawałem oczywiście że rozumiem, przywołując na twarzy możliwie szeroki i szczery uśmiech. Ta kolacja pokazała, że księża amerykańscy są całkiem normalni, bardzo kulturalni, raczej pogodni i generalnie życzliwie nastawieni do drugiego człowieka. Nieco gorzej, tak mi się wydaje, wygląda ich wierność ortodoksji i osobista duchowość. Oczywiście, po zaledwie jednym spotkaniu nic definitywnego na ten temat nie mogę jednak powiedzieć, bo być może moje wrażenie pod względem jest zupełnie mylne. W każdym razie spotkanie przy stole, które trwało od godziny 20 do 22, a więc wcale nie tak długo, było dla mnie bardzo miłym, sympatycznym doświadczeniem. Tym bardziej, że po odejściu od stołu nie czułem się wcale przejedzony, a nawet czułem lekki niedosyt (ale to podobno dobrze dla zdrowia). Szkoda, że tego typu kolacyjki nie zdarzają się zbyt często. A może by tak po powrocie do kraju namówić księży z parafii św. Franciszka do tego, by zrobili mały kurs gotowania. Moglibyśmy wtedy od czasu do czasu takie kolacyjki urządzać na naszej plebanii. Czuję, że ksiądz Adam i ksiądz Marek to ukryte kulinarne talenty. Siebie do tego grona nie mogę jednak zaliczyć, bo sądząc na podstawie moich dotychczasowych kulinarnych osiągnięć, jestem pod tym względem absolutnym beztalenciem i żaden kurs by tego nie zmienił. Podobnie ksiądz Krzysztof, jak sądzę. A ksiądz Jan? No nie wiem, czcigodny ksiądz proboszcz kawę robi dobrą, ale stawiałbym raczej na księdza Adama i księdza Marka. Wiem, że to, niestety, nierealny pomysł, ale przecież każdemu wolno pomarzyć, zwłaszcza w sprawach tak przyziemnych.