wtorek, 9 października 2012

Marek i Marta

Wczoraj miałem okazję poznać bliżej Marka i Martę Sobolewskich, którzy tak miło przywitali mnie w dniu mojego przylotu do Nowego Jorku. Marek mieszka tutaj od 20 lat. Marta zaś razem ze swoją mamą wyemigrowała z Polski do USA, gdy miała 17 lat. Marek i Marta pobrali się stosunkowo niedawno, bo trzy lata temu. Są dobrym, katolickim małżeństwem. Oboje starają się być blisko Pana Boga. Są zaangażowani w duszpasterstwo parafialne prowadzone przez ojców Paulinów. Chodzą też na spotkania modlitewne grupy Odnowy w Duchu Świętym. Pojechaliśmy razem do amerykańskiej Częstochowy – polskiego maryjnego sanktuarium, położonego w Pensylwanii, zbudowanego w latach 50-tych ubiegłego wieku. Jest to miejsce, w którym co jakiś czas odbywają się znane festiwale kultury polskiej. W sierpniu zaś wędrują tutaj piesze pielgrzymki na podobieństwo tych, które zmierzają na Jasną Górę. Uczestniczyliśmy tam we Mszy świętej odprawianej w dolnej kaplicy, która została zbudowana na wzór kaplicy na Jasnej Górze. Po Mszy jakiś czas spędziliśmy w miejscowej księgarni, potem poszliśmy na spacer: najpierw na cmentarz, który jest miejscem pochówku kilku tysięcy Polaków, w tym wielu weteranów wojennych, a później nad pobliskie jezioro. Dzień zakończyliśmy już w Nowym Jorku w niewielkiej, lecz dość przytulnej wietnamskiej restauracji, znajdującej się niedaleko Little Italy i Chinetown. Najpierw zjedliśmy jakieś przystawki, które trochę kształtem przypominały sajgonki, a potem z kolei jakąś zupę, której nazwy niestety nie pomnę, choć starałem się ją zapamiętać (chyba „pho” albo coś w tym rodzaju). Do zupy, przypominającej rosół, w którym był makaron i mięso, wrzucało się jakieś kiełki i chyba liście bazylii albo coś, co przypominało liście tej rośliny. Najwięcej kłopotu sprawiło nam (mnie i Marcie, bo Marek radził sobie świetnie) jedzenie tej zupy przy pomocy pałeczek (na które trzeba było nawijać makaron) i małej łyżeczki. Po kilkunastu minutach daliśmy sobie spokój z "azjatyckimi" pałeczkami i dokończyliśmy jedzenie przy pomocy naszych zwykłych "europejskich" widelców. Na koniec razem z Markiem wypiliśmy wietnamską kawę (po zaparzeniu w specjalnym naczyniu i wymieszaniu z mleczkiem kokosowym wlewa się ją do szklanki z lodem i pije zmrożoną), która, o dziwo, mimo że zimna, bardzo mi smakowała (Może niektórzy będą się zastanawiać nad tym, dlaczego tak szczegółowo opisuję kulinarny aspekt tej kolacyjki. Otóż, czynię to ze względu na mojego przyjaciela Hao, którego, jako specjalisty od kuchni wietnamskiej, te detale z pewnością zaciekawią).
Oczywiście nasze wieczorne spotkanie nie polegało jedynie na rozkoszowaniu się tym, co jedliśmy, konsumpcję umilaliśmy sobie bowiem pogawędką na tematy religijno-duchowe. Co prawda owa pogawędka była pogawędką jedynie na początku, bo później był to już raczej monolog jednej osoby (zgadnijcie kogo). Oczywiście, muszę z lekkim zażenowaniem przyznać, że za nic nie płaciłem. Nie mam jednak z tego powodu wyrzutów sumienia, wszak czasami człowiek musi się zdobyć na wielkie wyrzeczenia, by pozwolić innym zrobić dobry uczynek. Prawda? (Czy dobry uczynek, którym obdarza się osobę duchowną, liczy się podwójnie?). Organizatorzy mojej pierwszej wycieczki poza stan i miasto Nowy Jork oraz fundatorzy kolacji (i lunchu też) odwieźli mnie jeszcze do domu (gave mi a lift – to nowy idiom, którego się dzisiaj nauczyłem), na koniec wręczyli mi mały podarunek i wrócili do domu, zostawiając mnie lekko oszołomionego, lecz bardzo zadowolonego. Jestem im oczywiście bardzo wdzięczny, bo dzięki nim spędziłem miło cały dzień. Marek i Marta okazali się bardzo sympatycznymi, niezwykle przyjacielsko nastawionymi ludźmi. Myślę, że są dla mnie darem Opatrzności. Dzięki nim poczułem się wczoraj nieco mnie samotny, zwłaszcza, że cały czas towarzyszyła mi świadomość, iż w Warszawie, w mieszkaniu Pawła i Anety, spotyka się, pierwszy raz beze mnie, moja „rodzinna” wspólnota, za którą bardzo tęsknię (i wiem, że ze wzajemnością).