sobota, 8 grudnia 2012

Inne oblicze NY

Nowy Jork kojarzy się najczęściej z wieżowcami Manhattanu, Wall Street, Broadwayem, z olbrzymią ilością teatrów, sklepów, restauracji, kawiarenek – generalnie z bogactwem i luksusem. Ale to miasto ma także swoje drugie, niezbyt chlubne, a raczej wstydliwe oblicze, które na co dzień można zobaczyć głównie w takich dzielnicach jak: Bronx, Qeens czy Brooklyn, choć widoczne jest także na Manhattanie. Na to drugie oblicze składa się przede wszystkim zjawisko bezdomności. Wedle oficjalnych danych około 50 tysięcy mieszkańców NY, w tym 20 tysięcy dzieci, każdej nocy śpi w schroniskach dla bezdomnych bądź wprost na ulicach czy w innych miejscach publicznych. Przedwczoraj spotkałem dwóch przedstawicieli tej grupy społecznej. Było to w pociągu metra linii nr 1, gdy wracałem z lekcji angielskiego do domu. Połowa przedziału była zatłoczona, druga prawie pusta. Przez moment nie wiedziałem dlaczego, ale już po chwili zrozumiałem. W tej drugiej, niezatłoczonej części, mniej więcej na środku, siedział sobie bezdomny, typowy nowojorski kloszard: był ubrany w jakieś łachmany, w czapce na głowie, z wielką, siwą brodą (gdyby go inaczej ubrać i umyć, mógłby robić za świętego Mikołaja). Był bardzo brudny i, niestety, cuchnący. Myślę, zresztą, że to właśnie ta niemiła woń dość skutecznie odstraszała innych pasażerów od zajęcia miejsca obok niego. Ja usiadłem po przeciwnej, tej niezatłoczonej stronie przedziału, jednak nie obok kloszarda, ale naprzeciwko innego nieszczęśnika. Był to młody Afro-Amerykanin, który miał około dwudziestu paru lat. Pochylony na bok i zgięty wpół tak, że czasami jego głowa była niżej niż kolana, spał całą drogę. Również wyglądał na strasznie zaniedbanego. Stała przy nim sporych rozmiarów torba, w której widziałem jakieś szmaty, butelki, papiery. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza jego brudne dłonie z nienaturalnymi zgrubieniami tam, gdzie zginają się palce. Ewidentny znak jakieś choroby kości i stawów. Chłopak od czasu do czasu dostawał jakiś konwulsji na całym ciele. Przypuszczam, że był to dowód na zniszczenie organizmu przez alkohol bądź narkotyki. Patrzyłem na tego chłopaka, od czasu do czasu zerkając w stronę siedzącego nieopodal  kloszarda, i czułem się bezradny. Smutny i bezradny. Oczywiście, część z podobnych im nieszczęśników sama doprowadziła się do takiego stanu, dokonując określonych wyborów życiowych, trudno więc, wbrew temu, co mówią niektórzy zagorzali wrogowie kapitalizmu i utopijni zwolennicy społecznego egalitaryzmu, obwiniać za to całe społeczeństwo. Tym niemniej nie mogę wewnętrznie pogodzić się z tym, że w tym samym czasie, gdy jedni szukają w koszach na śmieci czegoś do jedzenia i idą potem spać gdzieś na obrzeżach Central Parku, na schodach budynków, na zapleczu sklepów, drudzy udają się na kolację do Per Se, Masa, Alain Ducasse i za samą tylko butelkę dobrego wina, np. Le Pin czy Salon Blanc de Blanc, płacą ponad 1000 dolarów, a czasami znacznie więcej. Miasto Nowy Jork to także miasto tego typu kontrastów. Dla jednych to idealne miejsce do życia, robienia kariery, zażywania ziemskich rozkoszy, dla innych to codzienna walka o przetrwanie, to zmaganie się z biedą, samotnością, uzależnieniami, z brakiem jakichkolwiek perspektyw na lepsze jutro. O tym tez warto pamiętać, gdy myśli się o Nowym Jorku jako o wielkiej, wspaniałej metropolii.