Podjąłem decyzję,
by reaktywować moje pisanie na blogu. Po niemal dwóch latach! Mam zamiar (mój
Boże, ileż to niezrealizowanych postanowień posiadam na swoim koncie!) czynić
to przynajmniej raz w tygodniu. Ostatnio, jedyne teksty, które piszę, to
ogłoszenia parafialne. Pomyślałem więc sobie, że taka sytuacja grozi mi swego
rodzaju twórczym uwiądem. Co więcej, pewne symptomy tej stagnacji już u siebie
zauważam, na przykład w mojej aktywności homiletycznej. Uznałem zatem, że może
jednak warto powrócić do tej już niemal zarzuconej formy pisemnego wyrażania
własnych przemyśleń. Chodzi mi nie tyle o to, aby innych nimi ubogacać - choć,
rzecz jasna, nie jest mi obojętne, czy ktoś z tymi "blogowymi"
refleksjami się zapozna, czy też nie - ile raczej o to, by zatrzymać ów postępujący
regres moich zarówno piśmienniczych, jak i intelektualnych umiejętności.
Istnieje organiczna więź między słowem a myślą. Niedorozwój jednego zawsze
pociąga za sobą ubóstwo drugiego. Często przypominam o tym moim studentom na
wykładach z filozofii. Okazuje się jednak, a dzieje się tak stosunkowo często
(zwłaszcza w życiu księży), że łatwo jest dawać dobre rady innym, trudniej
natomiast stosować je do samego siebie. A zatem: "Lekarzu, ulecz samego
siebie!" Moją intencją jest, aby rozważania zamieszczane w tym miejscu nie
były jedynie reportażem, pisanym z odrobiną poczucia humoru, którego głównym
bohaterem jestem ja sam, jakimś rozbudowanym komentarzem do bieżących wydarzeń
z mojego życia ani tym bardziej publicznym zdawaniem sprawy z tego, co aktualnie
porabiam lub co przeżywam. Taki charakter miały z reguły posty zamieszczane na
tym blogu w czasie mojego rocznego pobytu w USA. Wówczas taki styl był poniekąd
usprawiedliwiony, ponieważ moi przyjaciele i znajomi byli ciekawi przygód ks.
Sylwestra. Nie mogłem ich przecież rozczarować. Teraz jednak ten powód odpada,
chociaż zapewniam, że bycie proboszczem na Targówku bywa równie ekscytujące co
spacery ulicami Manhattanu czy wędrówki drogami Nowego Meksyku, stepami Arizony
lub kanionami Kolorado. Jeśli więc czasami zdarzy mi się odwołać do jakichś
moich osobistych doświadczeń, to jedynie wówczas, gdy staną się one pretekstem
do głębszych, czasami nawet nieco filozoficznych bądź teologicznych przemyśleń,
lub gdy będą mogły stanowić ilustrację służącą ich zobrazowaniu. Owszem,
zdarzają się autorzy, którzy o prawdach uniwersalnych potrafią pisać w
pierwszej osobie (niedościgły wzór tego typu twórczości stanowią chociażby
„Wyznania” św. Augustyna), zazwyczaj jednak granica pomiędzy dojrzałą
literaturą autobiograficzną a infantylnym ekshibicjonizmem bywa dość cienka,
dlatego, aby nie narazić się na zarzut przekroczenia tego progu, wolę
zrezygnować z wyrażania swoich myśli na sposób „pamiętnikarski”. Muszę również
dodać, że wznawiając blogową aktywność, czynię w ten sposób zadość oczekiwaniom
niektórych moich przyjaciół, którzy wyrażali je najczęściej w formie pytania:
„Dlaczego ksiądz nic już nie pisze na blogu?”. Z trudem w takiej sytuacji
przychodzi mi przyznać się, że głównym tego powodem jest po prostu moje lenistwo,
dlatego najczęściej mówię o braku czasu, o tym, że mam ważniejsze sprawy na
głowie lub też, ukrywając fałszywą skromność, że nie mam nic istotnego do
powiedzenia. Ten ostatni powód może zresztą okazać się niekiedy prawdziwy.
Chciałbym jednak obiecać, że w takim przypadku nie będę się zmuszał do pisania.
Jak bowiem mądrze powiedział Abraham Lincoln „lepiej milczeć, narażając się na
podejrzenie o głupotę, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”.
P.S. Kiedy zatem pierwszy "istotny" wpis? Jutro!
Bo jutro jest piątek, a to właśnie ten dzień tygodnia wybrałem na dzień mojego
udzielania się na tym blogu. Najczęściej będę to czynił w porze wieczornej.
Więc, do jutra!