czwartek, 15 grudnia 2016

I znów tu jestem

Podjąłem decyzję, by reaktywować moje pisanie na blogu. Po niemal dwóch latach! Mam zamiar (mój Boże, ileż to niezrealizowanych postanowień posiadam na swoim koncie!) czynić to przynajmniej raz w tygodniu. Ostatnio, jedyne teksty, które piszę, to ogłoszenia parafialne. Pomyślałem więc sobie, że taka sytuacja grozi mi swego rodzaju twórczym uwiądem. Co więcej, pewne symptomy tej stagnacji już u siebie zauważam, na przykład w mojej aktywności homiletycznej. Uznałem zatem, że może jednak warto powrócić do tej już niemal zarzuconej formy pisemnego wyrażania własnych przemyśleń. Chodzi mi nie tyle o to, aby innych nimi ubogacać - choć, rzecz jasna, nie jest mi obojętne, czy ktoś z tymi "blogowymi" refleksjami się zapozna, czy też nie - ile raczej o to, by zatrzymać ów postępujący regres moich zarówno piśmienniczych, jak i intelektualnych umiejętności. Istnieje organiczna więź między słowem a myślą. Niedorozwój jednego zawsze pociąga za sobą ubóstwo drugiego. Często przypominam o tym moim studentom na wykładach z filozofii. Okazuje się jednak, a dzieje się tak stosunkowo często (zwłaszcza w życiu księży), że łatwo jest dawać dobre rady innym, trudniej natomiast stosować je do samego siebie. A zatem: "Lekarzu, ulecz samego siebie!" Moją intencją jest, aby rozważania zamieszczane w tym miejscu nie były jedynie reportażem, pisanym z odrobiną poczucia humoru, którego głównym bohaterem jestem ja sam, jakimś rozbudowanym komentarzem do bieżących wydarzeń z mojego życia ani tym bardziej publicznym zdawaniem sprawy z tego, co aktualnie porabiam lub co przeżywam. Taki charakter miały z reguły posty zamieszczane na tym blogu w czasie mojego rocznego pobytu w USA. Wówczas taki styl był poniekąd usprawiedliwiony, ponieważ moi przyjaciele i znajomi byli ciekawi przygód ks. Sylwestra. Nie mogłem ich przecież rozczarować. Teraz jednak ten powód odpada, chociaż zapewniam, że bycie proboszczem na Targówku bywa równie ekscytujące co spacery ulicami Manhattanu czy wędrówki drogami Nowego Meksyku, stepami Arizony lub kanionami Kolorado. Jeśli więc czasami zdarzy mi się odwołać do jakichś moich osobistych doświadczeń, to jedynie wówczas, gdy staną się one pretekstem do głębszych, czasami nawet nieco filozoficznych bądź teologicznych przemyśleń, lub gdy będą mogły stanowić ilustrację służącą ich zobrazowaniu. Owszem, zdarzają się autorzy, którzy o prawdach uniwersalnych potrafią pisać w pierwszej osobie (niedościgły wzór tego typu twórczości stanowią chociażby „Wyznania” św. Augustyna), zazwyczaj jednak granica pomiędzy dojrzałą literaturą autobiograficzną a infantylnym ekshibicjonizmem bywa dość cienka, dlatego, aby nie narazić się na zarzut przekroczenia tego progu, wolę zrezygnować z wyrażania swoich myśli na sposób „pamiętnikarski”. Muszę również dodać, że wznawiając blogową aktywność, czynię w ten sposób zadość oczekiwaniom niektórych moich przyjaciół, którzy wyrażali je najczęściej w formie pytania: „Dlaczego ksiądz nic już nie pisze na blogu?”. Z trudem w takiej sytuacji przychodzi mi przyznać się, że głównym tego powodem jest po prostu moje lenistwo, dlatego najczęściej mówię o braku czasu, o tym, że mam ważniejsze sprawy na głowie lub też, ukrywając fałszywą skromność, że nie mam nic istotnego do powiedzenia. Ten ostatni powód może zresztą okazać się niekiedy prawdziwy. Chciałbym jednak obiecać, że w takim przypadku nie będę się zmuszał do pisania. Jak bowiem mądrze powiedział Abraham Lincoln „lepiej milczeć, narażając się na podejrzenie o głupotę, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”. 

P.S. Kiedy zatem pierwszy "istotny" wpis? Jutro! Bo jutro jest piątek, a to właśnie ten dzień tygodnia wybrałem na dzień mojego udzielania się na tym blogu. Najczęściej będę to czynił w porze wieczornej. Więc, do jutra!