piątek, 16 grudnia 2016

Jaskinia i Titanic


Każdy z nas stoi przed wyborem tzw. opcji fundamentalnej. Jest to zasadnicza decyzja, która polega na ukierunkowaniu swego życia na realizację dobra najwyższego. Od tego, co uznajemy za nasz cel ostateczny zależy wartość naszego życia. Może ono bowiem przyjąć kształt egzystencji autentycznej, bądź nieautentycznej, powierzchownej. Na tę zasadniczą różnicę pomiędzy życiem prawdziwym, będącym pełnią samorealizacji, a tym nieprawdziwym, płytkim, pozbawionym głębszego sensu, wskazywało wielu współczesnych myślicieli jak na przykład Gabriel Marcel ze swoim rozróżnieniem na bycie i posiadanie, Martin Heidegger demaskujący wszelkie formy egzystencji bezosobowej, Erich Fromm w dziele Być i mieć czy Martin Buber podkreślający nadrzędną wartość dialogicznego sposobu istnienia. W starożytności zwracał na to uwagę jeden z największych i najbardziej znanych filozofów greckich – Platon, przede wszystkim w swojej alegorycznej wizji jaskini zamieszkałej przez ludzi zakutych w kajdany, odwróconych tyłem do wejścia, a zwróconych twarzą ku ścianie, na której widoczne są poruszające się cienie różnych postaci.

Jednak refleksja nad życiem człowieka przybiera czasami formę inną niż stricte filozoficzną, która zawsze wymaga niemałej precyzji myślenia i wysławiania się (zazwyczaj jest ona również trudniejsza w odbiorze, bo zakładająca pewne, przynajmniej podstawowe obycie z tekstami filozoficznymi). Przychodzi mi na myśl w tym miejscu jeden przykład takiego „niefilozoficznego” przekazu, przemawiającego bardziej do wyobraźni niż do umysłu. Jest on zaczerpnięty z oscarowego filmu Jamesa Camerona pt. „Titanic” nakręconego w roku 1997, a który niedawno obejrzałem po raz kolejny. Głównymi postaciami tego filmu są Rose i Jack. 17-letnia Rose Dewitt Bukater to młoda, nieco zubożała arystokratka, która wraz z matką i swoim narzeczonym wsiada na pokład transatlantyku, aby popłynąć do Ameryki. Powinna być szczęśliwa, ponieważ jej narzeczony, Cal Hockley, jest człowiekiem bardzo bogatym. A jednak Rose czuje się nieszczęśliwa, wręcz zdesperowana. Oto jak w filmie opisuje swój ówczesny stan ducha: „To był statek marzeń dla wszystkich. Dla mnie był niewolniczą galerą, wiozącą mnie do Ameryki w okowach. Na zewnątrz byłam, jak każda dobrze urodzona panienka. Wewnątrz mnie był krzyk rozpaczy”. Rozpacz ta osiąga swój stan ekstremalny w czasie jednej z kolacji, gdy Rose, siedząc z innymi przy stole i obserwując z narastającą dezaprobatą pretensjonalne i zmanierowane zachowanie przedstawicieli wyższych sfer, dochodzi do wniosku, że nie warto tak żyć i w konsekwencji postanawia popełnić samobójstwo. Przed skokiem ze statku do lodowatej wody ratuje ją jednak przypadkowy pasażer trzeciej klasy – młody, 23-letni artysta Jack Dawson. Jest on przeciwieństwem Rose – bez grosza przy duszy, ale mimo to zadowolony z życia, nieskrępowany społecznymi konwenansami, naturalny w relacjach z innymi, zdystansowany wobec samego siebie i autoironiczny. Wolny duch. W nagrodę za uratowanie Rose zostaje on zaproszony przez jej narzeczonego do udziału w kolacji dla pasażerów pierwszej klasy. W trakcie rozmowy przy stole matka Rose, zaniepokojona widocznymi oznakami sympatii, jakie jej córka okazywała biednemu artyście, zadaje mu prowokacyjne pytanie, w którym bez większego trudu daje się wyczuć ledwo skrywane lekceważenie i pogardę: „Czy podoba się panu taka egzystencja bez korzeni?”. Przy stole zapada cisza. Wszyscy z zaciekawieniem oczekują na odpowiedź. Jack, nie tracąc pewności siebie, po chwili zastanowienia wypowiada następujące słowa: „Tak. Wszystko, co potrzebne, mam ze sobą. Świeże powietrze i kartki papieru. Lubię budzić się rano i nie wiedzieć, kogo spotkam, dokąd los mnie rzuci. Niedawno spałem pod mostem. Dziś podróżuję na królowej morza, pijąc szampana w tym znakomitym towarzystwie. Życie to dar. Nie możesz go zmarnować. Nigdy nie wiesz, co się jutro może zdarzyć. I uczysz się łapać życie takim, jakie jest. Sprawiać, by liczył się każdy dzień”. Słowa Jacka wywołują życzliwą reakcję większości współbiesiadników, jednak największe wrażenie robią właśnie na Rose. Spotkanie Jacka, jego osobowość, budzi w niej nieodparte pragnienie egzystencji odmiennej od tej, na którą została skazana przez los i w której nie wiele było miejsca na wolność, autentyzm, spontaniczność czy w końcu na prawdziwą miłość. Idąc za tym pragnieniem swego serca Rose, wbrew wyraźnym oczekiwaniom i dyrektywom matki, wbrew własnej racjonalności od dawna zniewalanej siłą kulturowych stereotypów, podejmuje ryzyko i postanawia wejść w relację miłości z zauroczonym nią Jackiem. Uczucie, które ich połączy, będzie uczuciem intensywnym i głębokim. W filmie Camerona Rose tej miłości, która ją wyzwala i napełnia szczęściem, doznaje tylko na krótko. Zderzenie się Titanica z górą lodową i w konsekwencji jego zatonięcie w głębiach oceanu oznacza kres romantycznej miłości Jacka i Rose. Jednak to właśnie dzięki niej Rose zakwestionuje swój dotychczasowy świat i w pełni świadomie porzuci znienawidzony sposób życia ludzi należących do arystokratycznej i nowobogackiej elity. Na końcu filmu 101-letnia już Rose Dawson Calvert, opowiedziawszy wcześniej historię swego rejsu na Titanicu,  mówi do swojej wnuczki: „Teraz już wiesz, że był ktoś o nazwisku Jack Dawson. I że mnie uratował. W całym znaczeniu tego słowa”. Ratunek, o którym wspomina Rose, nie polegał jedynie na tym, że Jack oddał za nią swoje życie, nie pozwalając jej umrzeć w lodowatej wodzie, lecz przede wszystkim na tym, że dał jej szansę na zupełnie inne życie, diametralnie różne od tego, od którego na początku swej „galerniczej” podróży do Ameryki chciała uciec w samounicestwienie. Dzięki niemu zrozumiała, że życie jest darem, którego nie wolno zmarnować. Rose dała się zainspirować, aby żyć tak, aby naprawdę liczył się każdy dzień.
    
Wydaje mi się, że historia Rose i Jacka opowiedziana w filmie Camerona może nam pomóc lepiej zrozumieć, o co chodzi Jezusowi, gdy zwraca się do nas z wezwaniem: „Pójdź za Mną!”. Nauczyciel z Nazaretu wie, że każdy z nas jest w swej istocie „orłem”, a nie zwykłą „kurą”. Dlatego chce, abyśmy żyli zgodnie z naszą prawdziwą naturą. Jaka jest zatem ta nasza prawdziwa, „orla” natura? Sądzę, że warto w tym miejscu przywołać wymowny tekst św. Pawła: „Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, aby się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać «Abba, Ojcze!»”. Jezus przyszedł więc po to, abyśmy dzięki Niemu odkryli, kim faktycznie jesteśmy – dziećmi Boga powołanymi do życia wiecznego w Niebie. Ten sam Apostoł w Liście do Filipian przestrzega: „Nie naśladujcie tych, których dążenia są przyziemne, albowiem wasza ojczyzna jest w niebie”. Z kolei w Liście do Kolosan wzywa: „Dążcie do tego, co w górze, a nie do tego, co na ziemi”. Powyższe słowa św. Pawła wskazują kierunek drogi, po której ludzie powinni kroczyć, by nie zmarnować bezcennego daru życia. Jest to droga „w górę”, a więc droga realizacji w życiu osobistym przede wszystkim wartości duchowych. Staje się ono w pełni ludzkie, dopiero wtedy, gdy zwraca się w stronę tego, co Boskie. Trudno mi w tym miejscu nie postawić pytań, które niepokoją moje sumienie: Czy ja sam dałem się zainspirować Jezusowi do takiego "ascetycznego" życia w dosłownym tego słowa znaczeniu? Czy potrafię pomóc przebudzić się tym, którzy karmią się mirażami roztaczanymi przed nimi przez fałszywych proroków i którzy z tego powodu wciąż biorą migotliwe cienie za prawdziwe byty? Życie to dar. Nie dawno minął już 50-ty jego rok. Piszę tu o sobie. A co z Tobą?