Gdyby zapytać przypadkowo spotkanych ludzi, czy wierzą w Boga, to większość odpowiedziałaby
na to pytanie twierdząco. Jednak wielu spośród tych, którzy uważają się za wierzących,
żyje w gruncie rzeczy tak, jakby Boga nie było. Nie nawiązują z Nim osobistego, modlitewnego
kontaktu – albo w ogóle z Nim nie rozmawiają, albo co najwyżej odmawiają
bezmyślnie pacierz. Tymczasem prawdziwa, żywa wiara, a nie tylko ta deklarowana słowami czy poprzez uczestnictwo w zewnętrznym kulcie, ustanawia
rzeczywistą relację, uobecnia Boga w życiu ludzi wierzących, a dokładniej rzecz
mówiąc, otwiera ich na Jego obecność. Wyobraźmy sobie, że dwoje ludzi, którzy
się nie znają, podróżuje pociągiem. Siedzą obok siebie. Jeśli w
czasie drogi żadne z nich ani razu nie odezwie się do swojego współtowarzysza
podróży, czyli nie podejmie próby nawiązania z nim bardziej osobistego
kontaktu, to nie zrodzi się między nimi relacja głębsza niż ta, która wynika z
samego faktu pozostawania w przestrzennej bliskości. Pozostaną dla siebie obcy,
jakby nieobecni, choć przecież znajdujący się tak niedaleko od siebie. Można bowiem
przebywać blisko fizycznie drugiej osoby, można się o nią niemal ocierać, i
jednocześnie pod innym względem być bardzo od niej daleko. Tak też bywa w życiu
religijnym. Gdy nie podejmujemy żadnych prób nawiązania bliższego kontaktu z
Bogiem, to nawet jeśli zdarza się nam być blisko fizycznie Boga, na przykład
wtedy, gdy jesteśmy w kościele, to tak naprawdę jesteśmy daleko od Niego. Tę
właśnie sytuację miał na myśli Jezus, gdy powiedział: „Ten lud czci mnie
wargami, ale sercem jest daleko od
Mnie”. Nasza relacja z Bogiem, do którego się nie modlimy, z którym nie
rozmawiamy, przypomina trochę sytuację człowieka zwiedzającego oceanarium. Może
on obserwować z bliska podwodny świat. Oddziela go od niego jedynie
kilkucentymetrowa szyba. Czasami do tej szyby podpływa jakieś morskie
stworzenie. Człowiek ów wyciąga rękę w jego kierunku. Dotyka szyby. Są tak
teraz blisko siebie. A jednak nadal pozostają obecni w dwóch zupełnie różnych,
nieprzenikających się światach. Oddzieleni od siebie niewidzialną, szklaną
ścianą. Tak często bywa z naszą obecnością w Kościele. Daje nam on możliwość,
by być blisko Boga. W wielu przypadkach ta bliskość jest jednak jedynie
zewnętrzna. Bóg jest wciąż jakby „za szybą”, w oddzielnym świecie. Nie
spotykamy Go. Nie pozwalamy Mu na uobecnienie się w naszym życiu. Tymczasem
prawdziwa wiara żywi się obecnością Boga, umożliwia całkowite zanurzenie się w
tej miłującej obecności: „W Nim jesteśmy, poruszamy się i żyjemy”. Tylko
wówczas, gdy faktycznie otwieramy się na Bożą obecność, ona przestaje być po
jakimś czasie obecnością kogoś, kto jest obok mnie, lecz staje się obecnością
najbardziej intymną, wewnętrzną, obecnością kogoś, kto zaczyna żyć we mnie:
„Już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”. Często tęsknię do takiego doświadczenia
bliskości Boga. W jakiejś mierze poczułem to pragnienie wczoraj w czasie
adoracji, która odbyła się w moim kościele po projekcji filmu „Ufam Tobie”. A nawet
więcej. Były w jej trakcie momenty, gdy ta bliskość była przeze mnie odczuwana niemal
namacalnie, choć nie na poziomie emocji. Wiem jednak, że tu na ziemi krótkie momenty mistycznej intymności, swego rodzaju "dotyku Boga", któremu towarzyszą wewnętrzne poruszenia serca, przeplatają
się z dłuższymi okresami duchowej pustyni, gdy człowiek odnosi wrażenie, że jest
sam, jakby opuszczony, także przez Boga. „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie
opuścił?”. Św. Augustyn pisał, że w naszym ziemskim życiu Bóg jest częściej secretus niż revelatus. Jeden z paradoksów wiary polega jednak na tym, że nieobecność czy też skrytość Boga może być również manifestacją Jego bliskości.