Sokrates, gdyby dziś (najlepiej w
sobotę) znalazł się wśród ludzi robiących zakupy w jakiejś galerii handlowej,
byłby z pewnością o wiele bardziej zdziwiony niż wtedy, gdy przechadzając się wśród straganów na
rynku w starożytnych Atenach, zauważył: „Ile jest rzeczy których nie
potrzebuję”. Jednak współcześni bywalcy centrów handlowych, mijając kolejne
witryny sklepowe i zerkając łakomym wzrokiem na znajdujące się na nich towary, wyeksponowane
w sposób niezwykle atrakcyjny i przez to bardzo kuszący, skłonni są raczej mówić
w duchu zgoła co innego: „Ile jest rzeczy, które chciałbym mieć”. To głównie
zasługa współczesnych speców od wzbudzania tak zwanych sztucznych potrzeb. Potrzeba
sztucznie wzbudzona to takie pragnienie, które nie rodzi się w człowieku
spontanicznie, w sposób naturalny, lecz zostaje w nim wygenerowane przez użycie
odpowiednich środków perswazji. Najlepiej gdyby osoba, w której takie
pragnienie zostało wywołane, żywiła przy tym przekonanie, że pochodzi ono od
niej samej i że jego zaspokojenie jest ekspresją wolności oraz koniecznym
warunkiem dobrego samopoczucia. Żyjemy bez wątpienia w czasach triumfu
konsumpcjonizmu, który obiecuje łatwe i przyjemne życie. Dobrze opisał to
amerykański socjolog Benjamin Barber w swojej książce „Skonsumowani”. Sęk w tym,
że obietnice handlowców i marketingowców zazwyczaj nie wiele mają wspólnego z
prawdą. Często natomiast się z nią mijają. Skutki ulegania konsumpcjonistycznej
propagandzie mogą być niekiedy bardzo opłakane, z utratą zdrowia a czasami
nawet życia włącznie. Najlepszym tego przykładem jest chociażby reklama
papierosów, którą zastosowano w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku.
Wykorzystano wtedy obraz gwiazd Hollywoodu, które w granych przez nie filmach
ukazywano z papierosem w ustach, głównie po to, by wzbudzić w widzach
przekonanie, że palenie papierosów nadaje palącemu, szczególnie w oczach płci
przeciwnej, wyjątkowego uroku i czyni go pociągającym. Podobnie rzecz się ma z
reklamą różnych parafarmaceutyków, suplementów diety i innych cudownych środków
leczniczych. Prym wiodą tu zwłaszcza producenci i dystrybutorzy różnych „rewelacyjnych”
tabletek na odchudzanie i spalaczy tłuszczu. Aż dziw bierze, jak bardzo naiwni
mogą być ludzie, którzy wierzą w te niepoparte poważnymi badaniami klinicznymi obietnice.
Zresztą, co tu się dziwić, skoro ja sam, człowiek wydawałoby się rozsądny i
mało podatny na tego typu sugestie, zakupiłem kiedyś, w czasie mojego pobytu w
USA, tabletki zawierające ekstrakt z zielonej herbaty, które miały w cudowny
sposób rozwiązać problem mojej nie małej wówczas otyłości. Nie muszę dodawać,
że, niestety, za grosze ich nie nabyłem. Po miesiącu ich zażywania moja waga
ani drgnęła (dwa opakowania z tymi cudownymi tabletkami jeszcze do niedawna
stały w jednej z szafek u mnie w kuchni jako memento mojej głupoty i bezbrzeżnej
naiwności). Za to, gdy za namową pewnego sympatycznego Amerykanina, właściciela
sieci siłowni w mieście Fort Collins, który podarował mi karnet do korzystania
za darmo z jego „gymów”, zacząłem kilka razy w tygodniu aplikować sobie jedno-
a czasami nawet dwugodzinny trening kardio, zazwyczaj na bieżni i albo na
orbitreku, to waga zaczęła spadać w dół w zawrotnym tempie. Schudłem wówczas 18
kilo w nieco ponad 4 miesiące. To, co powyżej napisałem, nie oznacza
bynajmniej, że ja sam, broniąc się przed obsesją kupowania i nabywania, unikam
jak ognia centrów handlowych, przeciwnie – bywam tam wcale nie tak rzadko, choć
rzadko w celach zakupowych, najczęściej po to, by zajrzeć do Empiku. Lubię też
obserwować ludzi, którzy całymi tabunami odwiedzają te współczesne świątynie
handlu. Czasami jednak i ja również ulegam pokusie nabywania rzeczy, co do
których mam później wątpliwości, czy aby na pewno są mi potrzebne. Zazwyczaj
dotyczą one książek. Nieraz się nad tym zastanawiam, po co je kupuję, skoro ich
później nie czytam. Chluby mi to nie przynosi, zwłaszcza, że jestem osobą
duchowną, która często w czasie wygłaszania kazań lub w rozmowach
indywidualnych preroruje ludziom o wyższości dóbr duchowych nad materialnymi.
Co więcej, jestem także z wykształcenia doktorem filozofii, który na wykładach z
metafizyki wyjaśnia swoim studentom, że kategoria „posiadanie” odnosi się do tego
typu przypadłości, które nie konstytuują bytu jako takiego, a więc nie tworzą
go w jego bytowości, choć niekiedy wpływają dość znacząco na sam sposób jego
istnienia. W przypadku ludzi ten wpływ bywa czasami zgubny, szczególnie wtedy
gdy „mieć” zaczyna wyraźnie górować nad „być”. Ten rozdźwięk między tym, co
powinienem czynić, a tym, jak sam postępuję, to jedna z moich głównych słabości, nad którą często zdarza mi się szczerze w sumieniu ubolewać. Mimo to,
jeśli chodzi o ofensywę konsumpcjonizmu, to pochlebiam sobie jednak, że mój
osobisty wysiłek, by jej nie ulec i nie dać się skonsumować, jest całkiem
niemały. Być może jednak należałoby go zwiększyć – na przekór nasilającym się w
świecie tendencjom.