czwartek, 4 października 2018

Bezdroża konsumpcjonizmu

Sokrates, gdyby dziś (najlepiej w sobotę) znalazł się wśród ludzi robiących zakupy w jakiejś galerii handlowej, byłby z pewnością o wiele bardziej zdziwiony niż wtedy, gdy przechadzając się wśród straganów na rynku w starożytnych Atenach, zauważył: „Ile jest rzeczy których nie potrzebuję”. Jednak współcześni bywalcy centrów handlowych, mijając kolejne witryny sklepowe i zerkając łakomym wzrokiem na znajdujące się na nich towary, wyeksponowane w sposób niezwykle atrakcyjny i przez to bardzo kuszący, skłonni są raczej mówić w duchu zgoła co innego: „Ile jest rzeczy, które chciałbym mieć”. To głównie zasługa współczesnych speców od wzbudzania tak zwanych sztucznych potrzeb. Potrzeba sztucznie wzbudzona to takie pragnienie, które nie rodzi się w człowieku spontanicznie, w sposób naturalny, lecz zostaje w nim wygenerowane przez użycie odpowiednich środków perswazji. Najlepiej gdyby osoba, w której takie pragnienie zostało wywołane, żywiła przy tym przekonanie, że pochodzi ono od niej samej i że jego zaspokojenie jest ekspresją wolności oraz koniecznym warunkiem dobrego samopoczucia. Żyjemy bez wątpienia w czasach triumfu konsumpcjonizmu, który obiecuje łatwe i przyjemne życie. Dobrze opisał to amerykański socjolog Benjamin Barber w swojej książce „Skonsumowani”. Sęk w tym, że obietnice handlowców i marketingowców zazwyczaj nie wiele mają wspólnego z prawdą. Często natomiast się z nią mijają. Skutki ulegania konsumpcjonistycznej propagandzie mogą być niekiedy bardzo opłakane, z utratą zdrowia a czasami nawet życia włącznie. Najlepszym tego przykładem jest chociażby reklama papierosów, którą zastosowano w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku. Wykorzystano wtedy obraz gwiazd Hollywoodu, które w granych przez nie filmach ukazywano z papierosem w ustach, głównie po to, by wzbudzić w widzach przekonanie, że palenie papierosów nadaje palącemu, szczególnie w oczach płci przeciwnej, wyjątkowego uroku i czyni go pociągającym. Podobnie rzecz się ma z reklamą różnych parafarmaceutyków, suplementów diety i innych cudownych środków leczniczych. Prym wiodą tu zwłaszcza producenci i dystrybutorzy różnych „rewelacyjnych” tabletek na odchudzanie i spalaczy tłuszczu. Aż dziw bierze, jak bardzo naiwni mogą być ludzie, którzy wierzą w te niepoparte poważnymi badaniami klinicznymi obietnice. Zresztą, co tu się dziwić, skoro ja sam, człowiek wydawałoby się rozsądny i mało podatny na tego typu sugestie, zakupiłem kiedyś, w czasie mojego pobytu w USA, tabletki zawierające ekstrakt z zielonej herbaty, które miały w cudowny sposób rozwiązać problem mojej nie małej wówczas otyłości. Nie muszę dodawać, że, niestety, za grosze ich nie nabyłem. Po miesiącu ich zażywania moja waga ani drgnęła (dwa opakowania z tymi cudownymi tabletkami jeszcze do niedawna stały w jednej z szafek u mnie w kuchni jako memento mojej głupoty i bezbrzeżnej naiwności). Za to, gdy za namową pewnego sympatycznego Amerykanina, właściciela sieci siłowni w mieście Fort Collins, który podarował mi karnet do korzystania za darmo z jego „gymów”, zacząłem kilka razy w tygodniu aplikować sobie jedno- a czasami nawet dwugodzinny trening kardio, zazwyczaj na bieżni i albo na orbitreku, to waga zaczęła spadać w dół w zawrotnym tempie. Schudłem wówczas 18 kilo w nieco ponad 4 miesiące. To, co powyżej napisałem, nie oznacza bynajmniej, że ja sam, broniąc się przed obsesją kupowania i nabywania, unikam jak ognia centrów handlowych, przeciwnie – bywam tam wcale nie tak rzadko, choć rzadko w celach zakupowych, najczęściej po to, by zajrzeć do Empiku. Lubię też obserwować ludzi, którzy całymi tabunami odwiedzają te współczesne świątynie handlu. Czasami jednak i ja również ulegam pokusie nabywania rzeczy, co do których mam później wątpliwości, czy aby na pewno są mi potrzebne. Zazwyczaj dotyczą one książek. Nieraz się nad tym zastanawiam, po co je kupuję, skoro ich później nie czytam. Chluby mi to nie przynosi, zwłaszcza, że jestem osobą duchowną, która często w czasie wygłaszania kazań lub w rozmowach indywidualnych preroruje ludziom o wyższości dóbr duchowych nad materialnymi. Co więcej, jestem także z wykształcenia doktorem filozofii, który na wykładach z metafizyki wyjaśnia swoim studentom, że kategoria „posiadanie” odnosi się do tego typu przypadłości, które nie konstytuują bytu jako takiego, a więc nie tworzą go w jego bytowości, choć niekiedy wpływają dość znacząco na sam sposób jego istnienia. W przypadku ludzi ten wpływ bywa czasami zgubny, szczególnie wtedy gdy „mieć” zaczyna wyraźnie górować nad „być”. Ten rozdźwięk między tym, co powinienem czynić, a tym, jak sam postępuję, to jedna z moich głównych słabości, nad którą często zdarza mi się szczerze w sumieniu ubolewać. Mimo to, jeśli chodzi o ofensywę konsumpcjonizmu, to pochlebiam sobie jednak, że mój osobisty wysiłek, by jej nie ulec i nie dać się skonsumować, jest całkiem niemały. Być może jednak należałoby go zwiększyć – na przekór nasilającym się w świecie tendencjom.