Wczoraj w kościele w Korycinach – niewielkiej
podlaskiej wiosce, która od kilkunastu lat znana jest z położonego na jej
obrzeżach Ziołowego Zakątka, unikatowego w skali kraju obiektu
agroturystycznego – odprawiłem mszę pogrzebową mojej cioci Marysi. Odeszła w
wieku 89 lat, pozostawiając po sobie nie tylko pustkę w domu, który przez
dziesięciolecia tętnił jej obecnością, ale też głęboki ślad w sercach tych,
którzy mieli szczęście znać ją bliżej.
Choć formalnie nasze pokrewieństwo nie było
bliskie – jej dziadek i mój pradziadek byli rodzonymi braćmi – zawsze nazywałem
ją „ciocią”. I myślę, że nie tylko z przyzwyczajenia. Tak właśnie się ją
odczuwało – jako kogoś bliskiego, niezwykle serdecznego.
Przez większość swojego życia mieszkała w starej,
drewnianej gajówce, ukrytej głęboko w lesie, na uboczu – z dala od cywilizacji,
ale blisko natury i jej rytmów. Najpierw dzieliła to miejsce z mężem Wacławem i
dwójką dzieci – Gabrysią i Andrzejem. Wspólnie tworzyli dom, który – choć
skromny – wypełniał się ciepłem rodzinnego życia, pracą, modlitwą i codziennym
trudem, ale też śmiechem i spokojem. Po śmierci Wacława, która była dla niej
wielkim ciosem, ciocia Marysia przez kilkanaście lat mieszkała tam już sama.
Nie chciała się przeprowadzać – mówiła, że to jej miejsce na ziemi, że tam
wszystko jest jej znajome, że tam najlepiej się modli i śpi.
Ciocia Marysia była kobietą pełną życia.
Emanowała ciepłem, uśmiechem i wewnętrzną siłą. Mimo licznych chorób, które z
czasem zaczęły jej mocno doskwierać, zachowywała niezwykłą odporność fizyczną i
psychiczną. Pamiętam dobrze moment sprzed kilku lat, gdy – mając już 85 lat – z
energią i determinacją rąbała drewno na zimę. Dla niej to była zwykła codzienność,
nie jakiś nadludzki wysiłek. Żyła skromnie, w warunkach, które dziś
nazwalibyśmy surowymi – bez łazienki, z kuchnią kaflową, z dala od cywilizacji.
Czasem ją odwiedzałem. Zdarzało się, że zostawałem na noc w jej gajówce.
Pamiętam te noce – otulone nieprzeniknioną ciemnością i głęboką ciszą,
przeszywaną jedynie odgłosami lasu – skrzypieniem starych drzew, pohukiwaniem
sowy, czasem jakimś niepokojącym szelestem tuż za ścianą. Dla kogoś
przyzwyczajonego do miejskiego gwaru te dźwięki mogły wydawać się wręcz
złowrogie.
Choć sam raczej nie należę do osób lękliwych, w
takich chwilach uświadamiałem sobie, jak wielką odwagą i siłą ducha musiała
cechować się ciocia, by przez tyle lat mieszkać tam sama, w zupełnym
odosobnieniu. Żyła tam, jakby była częścią tej ziemi – oswojona z ciszą,
zaprzyjaźniona z samotnością, niewzruszona wobec tego, co dla innych mogłoby
być źródłem niepokoju.
Nigdy nie mówiła o
strachu. Gdy pytałem, czy się nie boi, tylko się uśmiechała i mówiła o „Bożej
opiece”. Żyła zakorzeniona w wierze – głęboko, prawdziwie. W ostatnich latach modlitwa
stała się jej codziennym towarzyszem. Siadała w fotelu albo na drewnianej ławie
przy piecu, z różańcem w dłoni i szeptała słowa, które znała na pamięć. Modliła
się także za mnie – wiem to, bo często o tym wspominała. Dziś ta myśl
szczególnie mnie porusza. Wierzę, że jej cicha modlitwa wciąż mnie otacza.
Była niezmiennie życzliwa, przejęta sprawami
swoich bliskich – dzieci, wnuków i wnuczek. Jej troska była głęboka, szczera,
nigdy powierzchowna. Żyła ich radościami i smutkami, cieszyła się każdym
sukcesem, nawet najmniejszym, i martwiła każdym niepokojem, który dotykał kogoś
z rodziny.
Była również żywo zainteresowana także moim
życiem – nie tylko tym, co działo się na powierzchni, ale i tym, co kryło się
głębiej: moimi przemyśleniami, rozterkami, nadziejami. Co więcej, pytała też o
losy mojego rodzeństwa, pamiętała o drobnych szczegółach z ich życia, które dla
innych mogłyby być nieistotne. Jej pamięć i empatia były zadziwiające.
Nazywała mnie z
czułością „księżulkiem” – było w tym określeniu coś wyjątkowo serdecznego,
niemal pieszczotliwego. Czasami, z właściwym sobie humorem i lekkością, mówiła
na mnie „dzieciaku”, co za każdym razem wywoływało uśmiech – zwłaszcza że sam
zbliżam się już do sześćdziesiątki.
Na jej twarzy, pooranej głębokimi bruzdami,
malowały się prostota i dobroć. W tych zmarszczkach zapisana była cała historia
jej życia – długiego, pracowitego, nierzadko naznaczonego trudem i cierpieniem.
Uosabiała to, co najpiękniejsze w starszym pokoleniu Podlasia: uczciwość,
naturalność, szczerość, pogodne usposobienie oraz tę szczególną, dojrzałą
mądrość, która rodzi się z codziennego zmagania się z losem i życia w głębokiej
harmonii z naturą.
Coraz mniej już takich ludzi pośród nas. Odchodzą
po cichu, bez rozgłosu, zabierając ze sobą świat wartości, który dziś wydaje
się coraz bardziej zapomniany. To świat prostoty, odpowiedzialności, szacunku
dla pracy, człowieka i natury – świat, który formował charaktery poprzez trud
codzienności, a nie przez doraźną gratyfikację. Współczesność, szczególnie
młode pokolenie, coraz częściej zdaje się odwracać od tych korzeni, pochłonięte
przez powierzchowną, często ogłupiającą rozrywkę, oferowaną przez technologiczne
gadżety i cyfrowy świat.
Szkoda, że tak wielu młodych ludzi odnosi się dziś z obojętnością, a nawet
lekceważeniem do osób starszych, nie dostrzegając, że w tych milczących, często
pochylonych ku ziemi świadkach minionych czasów kryje się skarbnica
doświadczeń, mądrości i życiowych lekcji – prawdziwa szkoła życia, której nie
zastąpi żadna aplikacja ani ekran smartfonu czy komputera.
Będzie mi Ciebie brakować, kochana Ciociu.
Wierzę, że teraz modlisz się za mnie w domu Ojca – Tego, którego chwaliłaś
całym swoim życiem, przede wszystkim swoją pokorą, prostotą i czystym sercem.

