środa, 17 grudnia 2025

Pochwała stworzeń

Od najdawniejszych czasów chrześcijaństwo głosiło prawdę o przemijalności świata stworzonego. Prawda ta stanowiła fundament duchowego realizmu, który przewijał się w nauczaniu wielu mistrzów życia wewnętrznego. Z niej wyrasta wezwanie, by nie przywiązywać serca do tego, co doczesne: „Mówię, bracia, czas jest krótki. Trzeba więc, aby ci, którzy [...] nabywają, tak żyli, jakby nie posiadali; ci, którzy używają tego świata, tak jakby z niego nie korzystali” (1 Kor 7, 29–31).

Nieuporządkowane przywiązanie do przemijających dóbr może bowiem zaślepić nasze wnętrze, oddzielając nas od tego, co absolutne – od Boga. Choć świat stworzony zachwyca pięknem, nie jest celem samym w sobie, lecz drogą ku Temu, który go powołał do istnienia. Dlatego niektórzy teologowie, zwłaszcza reprezentujący nurt teologii apofatycznej, sięgali po radykalne sformułowania, ukazujące rzeczy stworzone jako „nicość” wobec Bytu absolutnego. Tego rodzaju język miał na celu ukazanie nieskończonej przepaści dzielącej Stwórcę od stworzenia – przepaści tak głębokiej, że tylko milczenie i negacja mogły jakoś dotknąć tajemnicy Boga.

A jednak taka retoryka, choć zrodzona z kontemplacji Bożej transcendencji, niesie w sobie pewne ryzyko subtelnego błędu – przesunięcia akcentu z właściwego dystansu wobec stworzeń ku ich odrzuceniu, a nawet pogardzie. Osobiście zawsze odczuwałem wewnętrzny sprzeciw wobec tego rodzaju ujęć – nie tylko z racji bliskości z klasyczną filozofią bytu, która afirmuje realność i godność rzeczy stworzonych, lecz przede wszystkim dlatego, że każda forma negacji stworzenia może niepostrzeżenie prowadzić do zubożenia naszej relacji z Bogiem.

Przecież to On sam powiedział: „niech się stanie”, a o wszystkim, co uczynił, Księga Rodzaju stwierdza, że było „bardzo dobre”. Boże „tak” wypowiedziane wobec stworzenia powinno inspirować również naszą jego afirmację, a nie odrzucenie.

Oczywiście, stworzenie może stać się przeszkodą – ale jedynie wtedy, gdy mylnie uczynimy z niego nadrzędny cel. W swojej najgłębszej istocie świat nie jest jednak zagrożeniem dla duszy, lecz zaproszeniem do kontemplacji. W rzeczach stworzonych migocze bowiem obecność Tego, który je stworzył. Odrzucić je, to jakby zamknąć oczy na światło Boga odbite w zwierciadle stworzonego istnienia.

Negatywne widzenie świata, które przez wieki przenikało chrześcijańską myśl, zawdzięczamy w dużej mierze wpływowi platonizmu. W platońskiej wizji rzeczywistości świat zmysłowy nie odsłania prawdy, lecz ją zasłania – jawi się jako słaby cień, marna imitacja doskonałych idei. W konsekwencji wytwarza się dualizm: materia i duch, czas i wieczność, doczesność i nadprzyrodzoność – przy czym pierwszy człon tych przeciwstawień postrzegany jest jako coś niższego, a nawet niepożądanego.

Chrześcijaństwo jednak, zwłaszcza w świetle tajemnic Wcielenia i Zmartwychwstania, prowadzi ku innej wizji: wizji jedności i przenikania. Materia nie jest przeciwieństwem ducha, lecz jego narzędziem i przejawem. Doczesność staje się przestrzenią działania łaski. Ciało może być świątynią Ducha. A świat – choć przemijający – nosi w sobie pieczęć wieczności. Bóg, który sam jest Nieskończony, zapragnął, by istniało to, co skończone – i uznał je za dobre.

Nie chodzi więc o to, by świat odrzucić, ale by uznać jego właściwe miejsce – jako znak, drogę prowadzącą do Boga. Rzeczy stworzone są jak światełka wobec wielkiego światła Boga – nikłe w porównaniu z Nim, lecz wciąż zdolne do rozświetlenia drogi człowieka. Ich wartość jest względna, ale nie zerowa; ich piękno przemijające, ale realne. Nie chodzi więc o pogardę, lecz o mądrą „wzgardę” – czyli o świadomy wybór wyższego dobra przy jednoczesnym uznaniu wartości tego, co niższe.

Jak pisał św. Bonawentura, duchowy uczeń św. Franciszka: „Wszystkie stworzenia świata materialnego prowadzą dusze kontemplującego i mądrego człowieka do wiecznego Boga. Są one danymi nam śladami, obrazami i przedstawieniami, abyśmy oglądając je, współoglądali Boga”. I dalej: „Ślepcem jest ten, do kogo nie dociera blask bijący z rzeczy stworzonych. Głuchy jest ten, kto nie słyszy tak potężnego wołania. Niemy jest ten, kto nie wysławia Boga za te wszystkie skutki Jego działania”.

Zachwyt nad światem nie jest więc konkurencją dla wiary w Boga – przeciwnie, może być jej początkiem. Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy ducha kontemplacji: zdolności dostrzegania śladów Boga tam, gdzie inni widzą tylko szarą, „zwykłą” codzienność. Porządek natury, jej piękno, harmonia i cisza – to wszystko jest głosem Boga, Jego nieustannym, choć milczącym orędziem. Sam Jezus zapraszał nas do tej duchowej uważności: „Przypatrzcie się liliom, jak rosną: nie pracują i nie przędą, a powiadam wam: Nawet Salomon w całym swym przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich” (Łk 12, 27).

Uczmy się więc widzieć w stworzeniu nie rywala Boga, lecz Jego ikonę – kruche, a zarazem głębokie odbicie.

niedziela, 14 grudnia 2025

Fides quaerens intellectum

Jan Chrzciciel, o którym mówi dzisiejsza Ewangelia, znajduje się – mówiąc językiem filozofii egzystencjalnej – w „sytuacji granicznej” (termin znany z twórczości Karla Jaspersa). W tego typu sytuacji człowiek staje twarzą w twarz z własną bezsilnością, z niezrozumieniem tajemnicy swojego losu, czasami nawet ociera się o nicość albo absurd. Jan jest w więzieniu. Trochę już zapomniany, osamotniony – z dnia na dzień coraz bliżej śmierci. Jego więzienna rzeczywistość w niczym nie przypomina tych dni nad Jordanem, gdy z mocą głosił nawrócenie i zapowiadał nadejście Królestwa. Teraz pozostało tylko milczenie murów i cisza, w której rozbrzmiewają rodzące się w sercu pytania bez odpowiedzi.

Choć wcześniej z przekonaniem rozpoznał w Jezusie „Baranka Bożego, który gładzi grzech świata”, teraz – gdy czuje się osamotniony, w ciemności więziennej celi – pojawiają się wątpliwości. To nie tyle wyraz braku wiary, ile duchowego kryzysu, jaki od czasu do czasu dotyka każdego, kto prawdziwie szuka Boga. W pytaniu Jana: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść?” słychać nie tylko niepewność, ale też tęsknotę i nadzieję, że może jednak to wszystko, w co wierzył i co głosił, nie było daremne.

Dla mnie osobiście to niezwykle poruszający obraz – prorok ogarnięty ciemnością, targany wewnętrznymi wątpliwościami. To obraz, który pokazuje, że nawet najwięksi duchowi przewodnicy, prawdziwi mocarze ducha, także przechodzą przez noc wiary. Jan nie zamyka się jednak w sobie, nie ulega zgorzknieniu, nie tłumi wątpliwości, udając pewność, której de facto już nie ma. Robi coś, co jest głębokim aktem pokory i zaufania – posyła uczniów do Jezusa, by szukali odpowiedzi u Źródła.

To wydarzenie niesie ze sobą lekcję dla każdego z nas: w chwilach ciemności i kryzysu nie trzeba chować pytań w sercu, udając, że wszystko jest w porządku. Niepewność to nie powód do wstydu. To część ludzkiej kondycji. Pytania nie oddzielają nas od Boga – przeciwnie, mogą być mostem ku Niemu, jeśli odważymy się je wypowiedzieć. Mogą stać się początkiem prawdziwego, przemieniającego nas dialogu. Bóg bowiem nie obraża się na nasze szukanie sensu. On odpowiada – nie zawsze słowem, czasem poprzez znaki, wydarzenia, które domagają się uważnego spojrzenia i otwartego serca.

Jezus, co najciekawsze, nie udziela Janowi prostego potwierdzenia. Nie mówi: „Tak, to Ja tym, który miał przyjść”. Zamiast tego wskazuje na dzieła, które spełniają zapowiedzi proroków: ślepi odzyskują wzrok, chromi chodzą, ubogim głoszona jest Dobra Nowina. To styl Boga – odpowiada nie deklaracjami, ale wydarzeniami. Dla nas to przypomnienie, że Boże działanie często objawia się w naszej codzienności. Trzeba patrzeć sercem, by je zobaczyć.

Warto to podkreślić: niepewność, wątpliwości nie są grzechem. Kryje się za nimi autentyczne pragnienie sensu, potrzeba spotkania z tym, co prawdziwsze i głębsze. Grzechem byłaby natomiast rezygnacja z szukania. Jan pyta – i otrzymuje odpowiedź. Tak samo każdy z nas może pytać. By nie zamknąć się w ciemności, ale z nadzieją wychylać się ku światłu. Bóg bowiem odpowiada każdemu, choć nie zawsze od razu i nie zawsze tak, jak się tego spodziewamy.