piątek, 12 września 2025

Charlie Kirk

Bardzo poruszyła mnie wiadomość o śmierci Charliego Kirka, zamordowanego na uniwersytecie w Utah przez lewicowego ekstremistę. Wiele razy oglądałem nagrania jego rozmów z młodymi ludźmi, głównie studentami o poglądach lewicowych. Nie ze wszystkimi jego opiniami się zgadzałem, zwłaszcza tymi dotyczącymi wojny na Ukrainie, ale zawsze podziwiałem jego opanowanie, kulturę osobistą i szacunek okazywany rozmówcom.

Najbardziej fascynował mnie jego umysł – klarowna logika i spójność wywodów. Szczególne wrażenie robiła jego cierpliwość, widoczna zwłaszcza wtedy, gdy musiał bronić swoich przekonań. Niejednokrotnie myślałem, że na jego miejscu, wobec tak powszechnego zniewolenia umysłów przez ideologie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, sam dawno bym się poddał. On jednak wytrwale rozmawiał, argumentował, odwoływał się do zasad logiki i wierzył, że wobec siły prawdy każdy, kto szczerze poszukuje, musi się jej poddać. Walczył słowem – bez napastliwości, bez poniżania, bez ośmieszania.

Jego zabójca nie chciał rozmawiać. Zamiast argumentów użył kuli. To była nie tylko zbrodnia wobec człowieka, która przyniosła niewyobrażalne cierpienie jego najbliższym, zwłaszcza żonie i dzieciom, lecz także brutalny zamach na wolność słowa.

Po raz kolejny okazało się, że prorocy prawdy nie są w tym świecie mile widziani. Szczególnie w środowiskach określających się jako postępowe i światłe, gdzie – paradoksalnie – często brakuje tolerancji wobec tych, którzy myślą inaczej. Najgorsze, że ta nietolerancja zaraża innych, łatwowiernie przyjmujących ich utopijną wizję świata. To dlatego Charliego Kirka nie ma już wśród nas. Dołączył do grona męczenników prawdy.

Miejmy nadzieję, że i z tej śmierci narodzi się dobro. Jestem przekonany, że Kirk znajdzie naśladowców i że ostatecznie odważnych obrońców prawdy będzie coraz więcej.


środa, 30 lipca 2025

Tydzeń później

Mija tydzień od wydarzenia, które dla wielu ludzi wierzących, zwłaszcza tych głęboko związanych z Kościołem, okazało się trudne do ogarnięcia rozumem. Brutalne morderstwo, którego dopuścił się proboszcz jednej z podwarszawskich parafii, poruszyło opinię publiczną, a w środowisku księży wywołało wstrząs. Dla mnie ten wstrząs był szczególnie dotkliwy, bo sprawcą okazał się ktoś, kogo znałem osobiście – Mirek, mój kolega kursowy z seminarium. Przez sześć lat wspólnie studiowaliśmy, a przez pierwsze pół roku dzieliliśmy nawet ten sam pokój.

Nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Nie połączyła nas głębsza relacja, ani w czasie formacji, ani później. Ale znaliśmy się dobrze – wystarczająco, by ta tragedia dotknęła mnie osobiście. Po święceniach spotykaliśmy się sporadycznie: na zjazdach kursowych, przy okazji imienin któregoś z kolegów. Nikt z nas – przynajmniej ja – nie przypuszczał, że Mirek byłby zdolny do takiego czynu.

Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zrobił to, co zrobił. To przekracza moje możliwości pojmowania. Nie wiem, czy działał pod wpływem impulsu, czy był to objaw choroby psychicznej, a może efekt jakaś duchowej ciemności, która nim zawładnęła. Nie chcę i nie mogę być sędzią – od tego są właściwe instytucje, zarówno cywilne, jak i kościelne. Może w toku śledztwa ujawnią się okoliczności, które rzucą nowe światło na jego motywacje. Ale dziś – nie mam odpowiedzi.

Zamiast pytać „dlaczego?”, próbuję zrozumieć, co to wydarzenie mówi do mnie. Do nas – tych, którzy razem z Mirkiem przygotowywali się do kapłaństwa, którzy przez lata kroczyli tą samą drogą. Zauważalne było, że w ostatnim czasie Mirek coraz bardziej się oddalał. Wycofywał się, tracił kontakt, zamykał w sobie. Czy była to zwykła rezerwa, czy raczej cisza, z której można było odczytać, że dzieje się z nim coś naprawdę złego?

Biskup Marek Solarczyk, również nasz kolega z kursu, przesłał wiadomość z prośbą o odprawienie Mszy w intencji śp. pana Anatola – ofiary tego dramatu – oraz za Mirka, który, choć wciąż formalnie jest księdzem, zapewne niedługo zostanie wydalony ze stanu duchownego. Modlitwa zawsze jest czymś dobrym. W tym wypadku prośba o nią to gest ważny i potrzebny. Ale czy wystarczający?

Czy my, jako jego koledzy, nie powinniśmy również zadać sobie trudnych pytań? Czy nie należałoby zrobić rachunku sumienia z naszej wzajemnej odpowiedzialności? Czy nie przegapiliśmy chwili, w której mogliśmy – a może powinniśmy – zareagować? Czy nie zlekceważyliśmy subtelnych albo przeciwnie –  wyraźnych sygnałów? Czy w ogóle potrafimy – czy w ogóle chcemy – dostrzec w sobie nawzajem to, co niewłaściwe, mało kapłańskie, wymagające uwagi, a może nawet interwencji?

Odczuwam trudny do opisania niepokój – jakby ta tragedia była głośnym pukaniem Boga do drzwi mojego serca. I pytaniem, które nie daje mi spokoju: jeśli nawet tak dramatyczne wydarzenie nie wzbudzi we mnie głębszego pragnienia przemiany, to co musiałoby się wydarzyć, bym naprawdę zatrzymał się i zapytał: czy żyję moim powołaniem w pełni? Czy nie zadowalam się rutyną? Czy nie pozwalam, by duchowa obojętność tłumiła we mnie żywą relację z Bogiem i drugim człowiekiem?

Wiem jedno – samo wzburzenie to za mało. Emocje wkrótce opadną, ale zostanie pytanie o prawdę, o głębszy sens wydarzenia i o to, co to znaczy dla mnie. I ono nie może pozostać bez odpowiedzi.