niedziela, 7 grudnia 2025

Ciocia Marysia

Wczoraj w kościele w Korycinach – niewielkiej podlaskiej wiosce, która od kilkunastu lat znana jest z położonego na jej obrzeżach Ziołowego Zakątka, unikatowego w skali kraju obiektu agroturystycznego – odprawiłem mszę pogrzebową mojej cioci Marysi. Odeszła w wieku 89 lat, pozostawiając po sobie nie tylko pustkę w domu, który przez dziesięciolecia tętnił jej obecnością, ale też głęboki ślad w sercach tych, którzy mieli szczęście znać ją bliżej.

Choć formalnie nasze pokrewieństwo nie było bliskie – jej dziadek i mój pradziadek byli rodzonymi braćmi – zawsze nazywałem ją „ciocią”. I myślę, że nie tylko z przyzwyczajenia. Tak właśnie się ją odczuwało – jako kogoś bliskiego, niezwykle serdecznego.

Przez większość swojego życia mieszkała w starej, drewnianej gajówce, ukrytej głęboko w lesie, na uboczu – z dala od cywilizacji, ale blisko natury i jej rytmów. Najpierw dzieliła to miejsce z mężem Wacławem i dwójką dzieci – Gabrysią i Andrzejem. Wspólnie tworzyli dom, który – choć skromny – wypełniał się ciepłem rodzinnego życia, pracą, modlitwą i codziennym trudem, ale też śmiechem i spokojem. Po śmierci Wacława, która była dla niej wielkim ciosem, ciocia Marysia przez kilkanaście lat mieszkała tam już sama. Nie chciała się przeprowadzać – mówiła, że to jej miejsce na ziemi, że tam wszystko jest jej znajome, że tam najlepiej się modli i śpi.

Ciocia Marysia była kobietą pełną życia. Emanowała ciepłem, uśmiechem i wewnętrzną siłą. Mimo licznych chorób, które z czasem zaczęły jej mocno doskwierać, zachowywała niezwykłą odporność fizyczną i psychiczną. Pamiętam dobrze moment sprzed kilku lat, gdy – mając już 85 lat – z energią i determinacją rąbała drewno na zimę. Dla niej to była zwykła codzienność, nie jakiś nadludzki wysiłek. Żyła skromnie, w warunkach, które dziś nazwalibyśmy surowymi – bez łazienki, z kuchnią kaflową, z dala od cywilizacji.

Czasem ją odwiedzałem. Zdarzało się, że zostawałem na noc w jej gajówce. Pamiętam te noce – otulone nieprzeniknioną ciemnością i głęboką ciszą, przeszywaną jedynie odgłosami lasu – skrzypieniem starych drzew, pohukiwaniem sowy, czasem jakimś niepokojącym szelestem tuż za ścianą. Dla kogoś przyzwyczajonego do miejskiego gwaru te dźwięki mogły wydawać się wręcz złowrogie.

Choć sam raczej nie należę do osób lękliwych, w takich chwilach uświadamiałem sobie, jak wielką odwagą i siłą ducha musiała cechować się ciocia, by przez tyle lat mieszkać tam sama, w zupełnym odosobnieniu. Żyła tam, jakby była częścią tej ziemi – oswojona z ciszą, zaprzyjaźniona z samotnością, niewzruszona wobec tego, co dla innych mogłoby być źródłem niepokoju.

Nigdy nie mówiła o strachu. Gdy pytałem, czy się nie boi, tylko się uśmiechała i mówiła o „Bożej opiece”. Żyła zakorzeniona w wierze – głęboko, prawdziwie. W ostatnich latach modlitwa stała się jej codziennym towarzyszem. Siadała w fotelu albo na drewnianej ławie przy piecu, z różańcem w dłoni i szeptała słowa, które znała na pamięć. Modliła się także za mnie – wiem to, bo często o tym wspominała. Dziś ta myśl szczególnie mnie porusza. Wierzę, że jej cicha modlitwa wciąż mnie otacza.

Była niezmiennie życzliwa, przejęta sprawami swoich bliskich – dzieci, wnuków i wnuczek. Jej troska była głęboka, szczera, nigdy powierzchowna. Żyła ich radościami i smutkami, cieszyła się każdym sukcesem, nawet najmniejszym, i martwiła każdym niepokojem, który dotykał kogoś z rodziny.

Była również żywo zainteresowana także moim życiem – nie tylko tym, co działo się na powierzchni, ale i tym, co kryło się głębiej: moimi przemyśleniami, rozterkami, nadziejami. Co więcej, pytała też o losy mojego rodzeństwa, pamiętała o drobnych szczegółach z ich życia, które dla innych mogłyby być nieistotne. Jej pamięć i empatia były zadziwiające.

Nazywała mnie z czułością „księżulkiem” – było w tym określeniu coś wyjątkowo serdecznego, niemal pieszczotliwego. Czasami, z właściwym sobie humorem i lekkością, mówiła na mnie „dzieciaku”, co za każdym razem wywoływało uśmiech – zwłaszcza że sam zbliżam się już do sześćdziesiątki. 

Na jej twarzy, pooranej głębokimi bruzdami, malowały się prostota i dobroć. W tych zmarszczkach zapisana była cała historia jej życia – długiego, pracowitego, nierzadko naznaczonego trudem i cierpieniem. Uosabiała to, co najpiękniejsze w starszym pokoleniu Podlasia: uczciwość, naturalność, szczerość, pogodne usposobienie oraz tę szczególną, dojrzałą mądrość, która rodzi się z codziennego zmagania się z losem i życia w głębokiej harmonii z naturą.

Coraz mniej już takich ludzi pośród nas. Odchodzą po cichu, bez rozgłosu, zabierając ze sobą świat wartości, który dziś wydaje się coraz bardziej zapomniany. To świat prostoty, odpowiedzialności, szacunku dla pracy, człowieka i natury – świat, który formował charaktery poprzez trud codzienności, a nie przez doraźną gratyfikację. Współczesność, szczególnie młode pokolenie, coraz częściej zdaje się odwracać od tych korzeni, pochłonięte przez powierzchowną, często ogłupiającą rozrywkę, oferowaną przez technologiczne gadżety i cyfrowy świat.

Szkoda, że tak wielu młodych ludzi odnosi się dziś z obojętnością, a nawet lekceważeniem do osób starszych, nie dostrzegając, że w tych milczących, często pochylonych ku ziemi świadkach minionych czasów kryje się skarbnica doświadczeń, mądrości i życiowych lekcji – prawdziwa szkoła życia, której nie zastąpi żadna aplikacja ani ekran smartfonu czy komputera.

Będzie mi Ciebie brakować, kochana Ciociu. Wierzę, że teraz modlisz się za mnie w domu Ojca – Tego, którego chwaliłaś całym swoim życiem, przede wszystkim swoją pokorą, prostotą i czystym sercem.


piątek, 5 grudnia 2025

Iluzja bogactwa

W tłumie słuchaczy Jezusa znajduje się człowiek, który w pewnym momencie kieruje do Niego pozornie uzasadnioną prośbę: „Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby podzielił się ze mną spadkiem.” (Łk 12,13). Na pierwszy rzut oka to zwykły spór rodzinny o majątek, a jednak to jedno zdanie odsłania znacznie głębszy problem – iluzję, która towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów: przekonanie, że sens i wartość życia zależą od tego, co i ile się posiada. Że materialne dobra mogą wypełnić egzystencjalną pustkę i dać nam wymarzone szczęście.

Jezus nie podejmuje sporu. Zamiast zaangażować się w rozstrzyganie spraw majątkowych, opowiada przypowieść o bogaczu, któremu pole przyniosło obfity plon. Człowiek ten, działając w duchu logiki ekonomicznej, planuje rozbudowę spichlerzy i snuje wizję życia opartego na konsumpcji: „Masz wielkie dobra na długie lata. Jedz, pij i używaj życia!” Ale ta wizja – za którą kryje się zapewne skrajnie materialistyczny światopogląd – zostaje nagle zdemaskowana słowami Boga: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie. Komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12,20). Nie są one tylko ostrzeżeniem przed śmiercią. Te słowa to radykalne zakwestionowanie całej koncepcji ludzkiego życia, w której wartość człowieka zależy od stanu posiadania. To mocne przypomnienie, że nasze ziemskie życie jest kruche, a śmierć, która potrafi przyjść nagle i niespodziewanie, nie pyta o stan konta.

Zdanie to jest jak błysk światła w ciemności – w jednej chwili obnaża ułudę, której ulega wielu ludzi, próbując budować trwałe szczęście na fundamentach nietrwałej materii. Jezus nie potępia bynajmniej dóbr materialnych jako takich. Demaskuje jednak mentalność, w której dobra te stają się substytutem bezpieczeństwa. Przypomina, że człowiek, jako byt duchowo-cielesny, nie może budować swojej tożsamości wyłącznie na tym, co przemijające. Bogactwo nie chroni przed doświadczeniem bezsensu, nie odpowiada bowiem na pytanie „po co żyję?”.

To złudzenie nie jest obce żadnemu z nas. Często – nawet nieświadomie – wypowiadamy w myślach życzenie: „Gdybym tylko miał więcej… Gdybym był bogaty…”. Ulegamy w ten sposób narracji, wedle której pieniądze rozwiążą nasze problemy, naprawią relacje, uleczą rany, dadzą nam upragnione szczęście i wewnętrzny pokój. Tymczasem wystarczy jedno niefortunne wydarzenie – nieuleczalna choroba, nagła utrata pracy lub majątku, zawód ze strony kogoś, komu ufaliśmy niemal bezgranicznie, śmierć bliskiej osoby – aby cały nasz system bezpieczeństwa, który z takim trudem budowaliśmy, runął jak domek z kart. To pokazuje, że materialne zasoby nie są w stanie dać nam poczucia sensu w chwilach kryzysu. Prawdziwy fundament, na którym należy budować, musi mieć charakter nieprzemijający, transcendentny.

Zupełnie inny obraz jawi się w spotkaniu Jezusa z Zacheuszem. To również człowiek bogaty – zwierzchnik celników – ale jego historia jest dobrą ilustracją tego, jak można przejść od iluzji posiadania do prawdy bycia. Zacheusz wie już, że bogactwo nie eliminuje samotności. Mimo zewnętrznego sukcesu czuje się wewnętrznie pusty i odrzucony – jak ktoś, kto posiada wszystko, a zarazem nic. Jest duchowo bezdomny. Jego błąd polegał na tym, że próbował zbudować swoją tożsamość na tym, co społeczeństwo uznaje za sukces: władza, pieniądze, wpływy. Ale zamiast spodziewanego szacunku, zyskał izolację, doświadczając różnych form ostracyzmu.

Gdy dowiaduje się, że Jezus przechodzi przez Jerycho, coś w nim pęka. Biegnie. Wspina się w pospiechu na drzewo – jak ktoś, kto porzucił racjonalne kalkulacje i troskę o zewnętrzny wizerunek. Przestaje bać się śmieszności, bo rodzi się w nim autentyczne pragnienie spotkania. Za tym pragnieniem kryje się niejasna, lecz głęboka nadzieja: że być może istnieje inna forma istnienia, że może jeszcze również dla niego jest miejsce w świecie miłości.

I rzeczywiście – Jezus zatrzymuje się w jego domu. Siedząc za stołem, nie wypowiada ani słowa wyrzutu. Nie rozlicza Zacheusza z jego przeszłości. Wystarcza Jego obecność – spojrzenie, które widzi głębiej niż pozory. To spojrzenie rozsadza skorupę iluzji. Zacheusz sam, spontanicznie i z radością, oddaje połowę swojego majątku ubogim, a tych, których skrzywdził – wynagradza poczwórnie. W jednej chwili odchodzi od życia opartego na gromadzeniu ku życiu opartemu na dawaniu. Nie z przymusu, lecz z radości. Od tej chwili jego tożsamość zostaje zakorzeniona w relacji, a nie w posiadaniu. Jezus nie odebrał mu życia – On odrodził Zacheusza do nowego życia, dając mu powód do prawdziwej radości.

Bogactwo samo w sobie nie jest złe. Staje się pułapką dopiero wtedy, gdy zaczynamy budować na nim swoją tożsamość, gdy wartość siebie samego mierzymy stanem posiadania, a nie głębią istnienia. Spotkanie z Jezusem zmienia perspektywę: pozwala zobaczyć rzeczy materialne w ich właściwym świetle – jako środki, nie cele. Jako narzędzia miłości, a nie substytuty szczęścia. I przypomina, że tylko to, co wieczne, może nadać sens temu, co przemijające.