Jakiś czas temu, po śmierci Charliego Kirka, zamordowanego przez lewicowego ekstremistę, zamieściłem na swoim blogu krótki wpis, w którym wyraziłem głęboki żal z powodu tej tragedii. Z uznaniem pisałem również o umiejętności Kirka prowadzenia rzeczowych dyskusji z młodymi ludźmi, reprezentującymi poglądy znacznie odbiegające od jego konserwatywnych przekonań.
Wpis spotkał się w większości z przychylnymi
reakcjami. To zrozumiała i oczekiwana reakcja. Na całym świcie wiele osób – w
tym liczni katolicy – dołączyło do grona opłakujących jego śmierć. Jedną z
takich osób był choćby kardynał Gerhard Ludwig Müller, były prefekt Kongregacji
Nauki Wiary, mianowany na to stanowisko przez papieża Benedykta XVI. Nazwał on Kirka
„męczennikiem Jezusa Chrystusa” i stanowczo potępił „szatańskie świętowanie”
jego śmierci przez niektórych przeciwników.
Niestety, pod moim wpisem pojawiło się także kilka
komentarzy krytycznych. Ich autorzy zarzucali mi, że rzekomo gloryfikuję
protestanta – jakby fakt, iż Kirk był protestantem (choć, co warto podkreślić,
sympatyzował z katolicyzmem, o czym świadczy jedna z jego ostatnich wypowiedzi
na temat Maryi), miał być wystarczającym powodem, by nie wyrażać się o nim
pochlebnie ani nie okazywać nadmiernego współczucia po jego śmierci. Nie
ukrywam, że te mało empatyczne „katolickie” głosy głęboko mnie zasmuciły – nie
tylko ze względu na swój chłód, ale przede wszystkim dlatego, że niewiele miały
wspólnego z nauczaniem Jezusa.
Ewangelia w pewnym fragmencie przywołuje rozmowę uczniów z Jezusem, w której
opowiadają Mu, że surowo zabronili pewnemu człowiekowi wypędzać złe duchy, mimo
że czynił to w Jego imię: „Wtedy Jan rzekł do Niego: Nauczycielu, widzieliśmy
kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i
zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie
mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o
Mnie. Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami” (Mk 9, 38–40).
Zwraca uwagę powód, jaki uczniowie sami podają: „...zabranialiśmy
mu, bo nie chodził z nami”. W ich przekonaniu już sam fakt, że ten człowiek nie
należał do ich grona, wystarczał, by odmówić mu prawa do czynienia dobra –
nawet jeśli działał w imię Jezusa. To był z ich strony wyraźny przejaw
małostkowości, a może i swoistej ciasnoty myślenia. Uczniowie zdawali się
sądzić, że tylko oni posiadają „licencję” na walkę ze złem – jakby Jezus
przyszedł po to, by powołać ekskluzywną wspólnotę wybranych, zamkniętą na tych,
którzy „nie chodzą z nimi”.
Tymczasem przesłanie Jezusa jest odwrotne: On
przyszedł, by we wszystkich ludziach – niezależnie od przynależności religijnej
czy społecznej – obudzić pragnienie czynienia dobra. Człowiek z opisanego
fragmentu Ewangelii odpowiedział na to pragnienie. Choć formalnie nie należał
do wspólnoty uczniów, w rzeczywistości był z nimi – bo służył tej samej
sprawie.
„Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”.
W tych słowach Jezus podkreśla, że ważniejsze jest to, co ludzi łączy, niż to,
co ich dzieli. A łączy ich najpierw to, że są dziećmi jednego Boga – Boga,
który „nie ma względu na osoby” (Kol 3, 25) i kocha każdego człowieka
jednakową, ojcowską miłością.
Warto w tym kontekście przypomnieć sytuacje
ewangeliczne, w których Jezus zachwyca się wiarą ludzi spoza wspólnoty Izraela
– pogan, takich jak Syrofenicjanka czy rzymski setnik, dostrzegając czystość
serca i szczerość wiary.
Skoro wszyscy ludzie mogą Boga nazywać Ojcem,
to znaczy, że wszyscy są dla siebie braćmi. A skoro tak, drugi człowiek nigdy
nie powinien być dla mnie rywalem w czynieniu dobra. Nie powinienem czuć
zazdrości lub nieufności, gdy ktoś inny działa na rzecz dobra czy prawdy –
nawet jeśli nie należy do mojej wspólnoty, mojego Kościoła, mojego kręgu
kulturowego, albo nawet jeśli kibicuje innej drużynie piłkarskiej.
Naturalnie, nie chodzi o to, by zupełnie nie
dostrzegać żadnych różnic między ludźmi. Byłoby to przecież sprzeczne ze
zdrowym rozsądkiem. Różnice istnieją – czasem są bardzo wyraźne, dlatego nie
sposób ich ignorować, udając, że nie mają znaczenia. W rzeczywistości może ich
być bardzo wiele, podczas gdy to, co ludzi łączy, bywa znikome. A jednak to
właśnie to, co wspólne, powinno być dla nas najważniejsze – bo to ono stanowi
fundament dialogu i miejsce spotkania.
Dlatego powinniśmy – nie zamykając oczu na to, co nas różni, bo przecież szacunek dla prawdy tego wymaga – przede wszystkim szukać tego, co nas łączy. To ono bowiem może nas na siebie otwierać, inspirować do współpracy, szczególnie w tej dziedzinie, w której nikt nie powinien być naszym przeciwnikiem: w walce ze złem. A zła w świecie – także tego, które ubiera się w szaty dobra – jest tak wiele, że dla każdego, kto zechce podjąć się tej walki, zawsze znajdzie się miejsce i okazja, by się w nią zaangażować – niezależnie od poglądów czy tradycji, z której wyrasta.
Warto zatem spojrzeć w głąb siebie i przyjrzeć
się własnej postawie wobec innych ludzi. Jak patrzę na drugiego człowieka?
Apostołowie w człowieku, o którym mówili Jezusowi, dostrzegli przede wszystkim
to, że „nie chodził z nimi”, a nie to, że czynił dobro, uwalniając innych od
złych duchów. Ich spojrzenie skupiło się na różnicy, nie na podobieństwie.
Patrzyli więc nie oczami wdzięczności za wspólne dobro, lecz przez pryzmat
zazdrości, zrodzonej z przekonania, że mają wyłączność na czynienie dobra w
imię Jezusa.
Co zaburza moje spojrzenie na drugiego
człowieka? Co sprawia, że zaczynam widzieć w nim kogoś obcego, rywala, osobę,
której nie jestem skłonny przyznać praw, z których sam chciałbym korzystać
swobodnie i bez ograniczeń? Czy nie jest to zbyt wybujała, bezkrytyczna miłość
własna? A może pycha, podsuwająca mi myśl o własnej wyjątkowości, przez którą z
góry oceniam innych?
Aby obronić się przed takim patrzeniem na
bliźniego, warto nieustannie przypominać sobie, że Bóg kocha mnie i powołuje do
różnych zadań nie dlatego, że jestem szczególnie zasłużony, ale pomimo
moich słabości i ograniczeń – jedynie dlatego, że pragnie mojego dobra. I
pragnie tego dobra również dla innych. Dlatego powinienem szczerze cieszyć się,
że Boża miłość porusza także innych ludzi, inspirując ich do czynienia dobra.
Tacy ludzie nie są moimi przeciwnikami – są
moimi współpracownikami, towarzyszami drogi, moimi braćmi i przyjaciółmi. Obyśmy my,
katolicy, potrafili dostrzegać takich przyjaciół także wśród wyznawców innych
religii – wszędzie tam, gdzie ludzie w szczerości serca
walczą ze złem i czynią dobro.
Bądźmy tymi, którzy „zarażają” innych
pragnieniem czynienia dobra – nie przymusem ani potępieniem, ale światłem przykładu
i autentycznością życia. To właśnie, według Jezusa, jest
najpiękniejszy sposób dawania świadectwa wiary: „Tak niech świeci wasze światło
przed ludźmi, aby widząc wasze dobre czyny, chwalili Ojca waszego, który jest w
niebie” (Mt 5, 16).
Niech więc światło naszej wiary będzie zawsze ciepłe
i zapraszające – a nie zimne i oskarżycielskie. Tylko takie światło może innych
prowadzi do Boga, także do odkrycia piękna katolicyzmu.