piątek, 31 października 2025

Świeca, która płonie

Już jutro Uroczystość Wszystkich Świętych, a pojutrze – Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych. To dni, w których nawiedzamy cmentarze, zapalamy znicze na grobach naszych bliskich, modlimy się za ich zbawienie. Dni zadumy i refleksji.

To także dni, które zapraszają do zatrzymania się nad samym sobą – do głębszego zastanowienia się, dokąd zmierzamy, jak żyjemy i czy właściwie wykorzystujemy dany nam czas... Czas, który – czy tego chcemy, czy nie – nieubłaganie przemija.

Chciałbym i ja podzielić się z Wami garścią jesiennych, „zadusznych” przemyśleń.

Działo się to pewnego zimowego wieczoru – wiele lat temu. To był ten dobry czas, kiedy zamiast bezmyślnie surfować po Internecie, wolałem z zaangażowaniem pochłaniać kolejne strony książek. Wówczas czytałem Twierdzę Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – dzieło będące zarazem traktatem moralnym i rozprawą filozoficzną. Pełne mądrych aforyzmów, głębokich refleksji i trafnych spostrzeżeń, poruszało mnie swoją przenikliwością i pięknem myśli.

Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci: „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, ale jej światło.”

To zdanie długo i silnie rezonowało w moim umyśle. Świeca staje się tu metaforą ludzkiego istnienia: płonie, spala się, umniejsza – jakby w ofierze – aż do całkowitego wypalenia. I to właśnie w tym cichym, niepozornym wyniszczaniu kryje się sens jej bytu.

Przyglądając się tej metaforze, odnajduję w niej coś, co – moim zdaniem – głęboko dotyka samej istoty człowieczeństwa. Świeca nie żyje dla siebie. Istnieje po to, by rozpraszać mrok, by ogrzewać – choćby tylko delikatnie. Umiera, by dawać. Zostaje po niej jedynie trochę roztopionego wosku i zwęglony knot – ślady przemijania. A jednak to nie one świadczą o jej wartości, lecz światło, które emitowała, i odrobina ciepła, które wydzielała.

Człowiek, który pozwoli się „zapalić” ogniem Bożej miłości – jak wielu naszych  świętych i bohaterów, którzy oddali swoje życie w służbie dobra i prawdy – staje się niczym płonąca świeca. Spala się – nie w samozniszczeniu, lecz w darze. Jego życie może być ciche, niezauważone, toczące się z dala od światła kamer i błysku fleszy, nienagradzane burzliwymi oklaskami. A jednak zostawia po sobie coś bezcennego: światło, które rozprasza mrok istnienia oraz ciepło, które koi rany i ocala nadzieję.

W tym właśnie sensie światło i ciepło stają się duchowymi symbolami dwóch wartości, których najbardziej dziś brakuje, bo najbardziej ich potrzebujemy – prawdy i miłości. Tych dwóch filarów nie da się oddzielić. Prawda bez miłości bywa ostrzem, które rani. Miłość bez prawdy staje się pustym uczuciem, iluzją, która ostatecznie zawodzi. Razem tworzą one istotę człowieka – jego wewnętrzny kompas. Niestety, to właśnie te wartości są dziś najczęściej podważane lub relatywizowane.

Być człowiekiem – to znaczy być dawcą i obrońcą tych wartości. W tym właśnie objawia się pełnia człowieczeństwa: nie w sukcesie, nie w sile, lecz w wiernym i cichym świeceniu tam, gdzie panuje noc. Święty Paweł przypomina: Bracia, dopóki macie czas, czyńcie dobrze (Ga 6,10), a święty Łukasz w Dziejach Apostolskich w jednym zdaniu streszcza życie Zbawiciela: Przeszedł przez świat, dobrze wszystkim czyniąc (Dz 10,38). Takie słowa mogłyby stać się najpiękniejszym epitafium wyrytym na grobie każdego z nas. I choć wiemy, że tylko w odniesieniu do Jezusa są one w pełni prawdziwe, to jednak pozostają dla nas wzorem – wezwaniem, ku któremu można i trzeba się nieustannie zbliżać.

Zdarza mi się – jak każdemu – wynosić śmieci. Gromadzą się niepostrzeżenie. Wystarczy kilka dni, by znów trzeba było je wyrzucić. I zawsze wtedy zastanawiam się, skąd bierze się ich aż tyle. Kiedy przeliczam te worki na tygodnie, miesiące, lata – przychodzi refleksja: ile niepotrzebnych, bezużytecznych, a czasem wręcz szkodliwych rzeczy sam "wyprodukowałem"? Również w sensie duchowym. Ile słów, które nie były światłem, lecz cieniem? Ile czynów, które nie ogrzewały, a jedynie emanowały chłodem?

Boję się bilansu. Boję się, że w tej księdze życia, którą każdy z nas zapisuje dzień po dniu, może być zbyt wiele pustych stron, a zbyt mało tych, które rozświetlały czyjeś życie. Mam jednak cichą nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku okaże się, iż było we mnie więcej dobra niż obojętności, więcej prawdy niż fałszu.

W Ewangelii według św. Mateusza czytamy słowa, które powinny być nie tylko przestrogą, ale i drogowskazem: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie” (Mt 25,35–36). To nie są abstrakcyjne kryteria. To konkret. Dobro mierzone jest gestami – często niepozornymi, niewielkimi, ale o wiecznej wadze.

Świeca mojego życia płonie. Nie wiem, ile jeszcze czasu pozostało do jej całkowitego wypalenia. Płonie już od prawie sześćdziesięciu lat. Czasem z mocą, czasem ledwie tląc się w ciemnościach. Czy daje światło i ciepło? Nie mnie to oceniać. Ale chciałbym, by przynajmniej próbowała.

Bo przecież – jak pisał Exupéry – „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, lecz jej światło.” I może właśnie te spływające krople wosku – nasze zmęczenie, niepowodzenia, błędy i cierpienia – świadczą o tym, że odważyliśmy się płonąć. A jeśli nasz płomień przygasł, to przecież, póki zyjemy, wciąż nie jest za późno, by rozniecić go ponownie – z nową nadzieją i odwagą. 


A czas biegnie

Mógłbym uczynić więcej
więcej z siebie dać
więcej dobra
więcej czułości
 
Nie wiem dlaczego dzieje się inaczej
dlaczego jestem wstrzemięźliwy                                                                 
taki małoduszny
taki skąpy
 
A czas biegnie czas ucieka
coraz krótsze są lata
krótsze miesiące
tygodnie i dni
 
Czy zdążę jeszcze serce rozszerzyć
płomyk miłości zapalić
czas ofiarować
dłonie otworzyć?