To także dni, które zapraszają do zatrzymania się nad samym sobą – do głębszego zastanowienia się, dokąd zmierzamy, jak żyjemy i czy właściwie wykorzystujemy dany nam czas... Czas, który – czy tego chcemy, czy nie – nieubłaganie przemija.
Chciałbym i ja podzielić się z Wami garścią jesiennych,
„zadusznych” przemyśleń.
Działo
się to pewnego zimowego wieczoru – wiele lat temu. To był ten dobry czas, kiedy
zamiast bezmyślnie surfować po Internecie, wolałem z zaangażowaniem pochłaniać
kolejne strony książek. Wówczas czytałem Twierdzę Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – dzieło będące
zarazem traktatem moralnym i rozprawą filozoficzną. Pełne mądrych aforyzmów,
głębokich refleksji i trafnych spostrzeżeń, poruszało mnie swoją
przenikliwością i pięknem myśli.
Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci: „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia
ślady, ale jej światło.”
To zdanie długo i silnie rezonowało w moim umyśle. Świeca staje
się tu metaforą ludzkiego istnienia: płonie, spala się, umniejsza – jakby w
ofierze – aż do całkowitego wypalenia. I to właśnie w tym cichym, niepozornym
wyniszczaniu kryje się sens jej bytu.
Przyglądając się tej metaforze, odnajduję w niej coś, co – moim zdaniem – głęboko dotyka samej istoty człowieczeństwa. Świeca nie żyje dla siebie. Istnieje po to, by rozpraszać mrok, by ogrzewać – choćby tylko delikatnie. Umiera, by dawać. Zostaje
po niej jedynie trochę roztopionego wosku i zwęglony knot – ślady przemijania.
A jednak to nie one świadczą o jej wartości, lecz światło, które emitowała, i odrobina
ciepła, które wydzielała.
Człowiek,
który pozwoli się „zapalić” ogniem Bożej miłości – jak wielu naszych świętych i bohaterów, którzy oddali swoje
życie w służbie dobra i prawdy – staje się niczym płonąca świeca. Spala się – nie
w samozniszczeniu, lecz w darze. Jego życie może być ciche, niezauważone, toczące
się z dala od światła kamer i błysku fleszy, nienagradzane burzliwymi oklaskami.
A jednak zostawia po sobie coś bezcennego: światło, które rozprasza mrok
istnienia oraz ciepło, które koi rany i ocala nadzieję.
W
tym właśnie sensie światło i ciepło stają się duchowymi symbolami dwóch
wartości, których najbardziej dziś brakuje, bo najbardziej ich potrzebujemy – prawdy i miłości. Tych dwóch filarów nie da
się oddzielić. Prawda bez miłości bywa ostrzem, które rani. Miłość bez prawdy
staje się pustym uczuciem, iluzją, która ostatecznie zawodzi. Razem tworzą one
istotę człowieka – jego wewnętrzny kompas. Niestety, to właśnie te wartości są
dziś najczęściej podważane lub relatywizowane.
Być
człowiekiem – to znaczy być dawcą i obrońcą tych wartości. W tym właśnie
objawia się pełnia człowieczeństwa: nie w sukcesie, nie w sile, lecz w wiernym
i cichym świeceniu tam, gdzie panuje noc. Święty Paweł przypomina: „Bracia,
dopóki macie czas, czyńcie dobrze” (Ga 6,10), a święty Łukasz w
Dziejach Apostolskich w jednym zdaniu streszcza życie Zbawiciela: „Przeszedł
przez świat, dobrze wszystkim czyniąc” (Dz 10,38). Takie słowa
mogłyby stać się najpiękniejszym epitafium wyrytym na grobie każdego z nas. I
choć wiemy, że tylko w odniesieniu do Jezusa są one w pełni prawdziwe, to
jednak pozostają dla nas wzorem – wezwaniem, ku któremu można i trzeba się
nieustannie zbliżać.
Zdarza
mi się – jak każdemu – wynosić śmieci. Gromadzą się niepostrzeżenie. Wystarczy
kilka dni, by znów trzeba było je wyrzucić. I zawsze wtedy zastanawiam się,
skąd bierze się ich aż tyle. Kiedy przeliczam te worki na tygodnie, miesiące,
lata – przychodzi refleksja: ile niepotrzebnych, bezużytecznych, a czasem wręcz
szkodliwych rzeczy sam "wyprodukowałem"? Również w sensie duchowym. Ile słów,
które nie były światłem, lecz cieniem? Ile czynów, które nie ogrzewały, a
jedynie emanowały chłodem?
Boję się bilansu. Boję się, że w tej księdze życia, którą każdy z nas zapisuje dzień po dniu, może być zbyt wiele pustych stron, a zbyt mało tych, które rozświetlały czyjeś życie. Mam jednak cichą nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku okaże się, iż było we mnie więcej dobra niż obojętności, więcej prawdy niż fałszu.
W Ewangelii według
św. Mateusza czytamy słowa, które powinny być nie tylko przestrogą, ale i
drogowskazem: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem
spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem
nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w
więzieniu, a przyszliście do Mnie” (Mt 25,35–36). To nie są abstrakcyjne kryteria. To konkret. Dobro mierzone jest gestami – często niepozornymi, niewielkimi, ale o wiecznej wadze.
Świeca mojego życia płonie. Nie wiem, ile jeszcze czasu pozostało do jej całkowitego wypalenia. Płonie już od prawie sześćdziesięciu lat. Czasem z mocą, czasem ledwie tląc się w ciemnościach. Czy daje światło i ciepło? Nie mnie to oceniać. Ale chciałbym, by przynajmniej próbowała.
Bo przecież – jak pisał Exupéry – „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, lecz jej światło.” I może właśnie te spływające krople wosku – nasze zmęczenie, niepowodzenia, błędy i cierpienia – świadczą o tym, że odważyliśmy się płonąć. A jeśli nasz płomień przygasł, to przecież, póki zyjemy, wciąż nie jest za późno, by rozniecić go ponownie – z nową nadzieją i odwagą.
A czas biegnie
