niedziela, 26 października 2025

Niełatwa posługa

Mija kolejna niedziela. Za mną ostatnia, wieczorna Eucharystia. Podczas niej posługiwałem w konfesjonale. To niełatwa posługa, również dlatego, że niesie ze sobą ciężar oczekiwań tych, którzy klękają przy kracie w poszukiwaniu zrozumienia i choćby odrobiny światła.

Szukanie zrozumienia u innych – dla naszych wyborów, lęków, przeżyć oraz trudnych, nierzadko bolesnych doświadczeń – to potrzeba głęboko zakorzeniona w ludzkim sercu. Nie ma w niej nic niewłaściwego. Przeciwnie, jest to przejaw naszej relacyjnej natury, naszej fundamentalnej potrzeby bycia przyjętym takim, jakim się jest.

Szczególnie w sakramencie pokuty, gdzie człowiek odsłania przed drugim człowiekiem swoje wnętrze z całą jego kruchością, pragnienie zrozumienia oraz delikatnego, współodczuwającego towarzyszenia jest czymś głęboko uzasadnionym. Spowiednik nie powinien być jedynie strażnikiem prawdy, ale przede wszystkim cierpliwym przewodnikiem w procesie jej odkrywania – spod warstw bólu, zranień, lęku i wstydu. To zadanie niełatwe, wymagające cierpliwości, gdyż prawdę często trzeba wydobywać wbrew uporczywym mechanizmom obronnym, które próbują zagłuszyć cichy szept sumienia.

Staram się takim być. Choć nie jest to łatwe – przeciwnie, bywa to niekiedy bardzo obciążające psychicznie.

Warto jednak uświadomić sobie, że w samej potrzebie bycia wysłuchanym kryje się nieoczywiste, lecz realne niebezpieczeństwo. Niezauważalnie bowiem dążenie do zrozumienia może przerodzić się w pragnienie niemal bezwarunkowej akceptacji – nie tylko dla zwykłej ludzkiej słabości, ale i dla samego grzechu. To cienka granica, którą łatwo przekroczyć, gdy słowa otuchy zaczynają zagłuszać głos prawdy.

Zbyt często – częściej, niż chcielibyśmy to przyznać – nie poszukujemy prawdy jako takiej, lecz raczej potwierdzenia, że to, co myślimy i czujemy, co mówimy i czynimy, jest słuszne. Pragniemy usłyszeć: „Masz rację”, nawet jeśli gdzieś w głębi serca tli się przeczucie, że rzeczywistość może wyglądać inaczej.

Empatia, choć bezcenna, nie jest jednak tożsama z bezmyślną afirmacją wszystkiego, co w człowieku się rodzi. Prawdziwe współczucie nie polega na bezwarunkowym uznaniu każdego impulsu, emocji, myśli czy reakcji za słuszne i w pełni usprawiedliwione. Czy właściwym wyrazem zrozumienia byłoby stwierdzenie: „Tak, rozumiem cię, wiem, dlaczego jesteś wzburzony, i nie widzę nic złego w tym, że w gniewie używasz słów ostrych jak ostrze, że odreagowujesz w sposób, który rani innych”?

Nie. To byłoby zaprzeczenie istoty miłosierdzia, które nigdy nie może być oddzielone od prawdy, bo właśnie z niej czerpie swoją najgłębszą siłę. Współodczuwanie bez prawdy staje się naiwnym sentymentalizmem. Prawda bez współczucia – surowością. Miłosierdzie wymaga jednego i drugiego. Nie jest ono bezwarunkową zgodą na wszystko, co dzieje się w duszy człowieka. Nie jest pobłażliwym przyzwoleniem ani emocjonalnym współczuciem bez granic. To raczej miłość wymagająca – taka, która rozumie, ale i prowadzi; wspiera, lecz nie boi się korygować; przygarnia, a kiedy trzeba, również napomina.

Spowiednik, jeśli pragnie pozostać wierny swojej misji, musi potrafić patrzeć głębiej – nie tylko przez pryzmat chwilowych emocji penitenta. Potrzebna jest mu odwaga, by z łagodnością, lecz bez lęku, nazwać prawdę: że nie każda krzywda, której człowiek doświadcza, ma swoje źródło wyłącznie w zewnętrznych okolicznościach czy cudzej winie. Niekiedy rodzi się ona również w jego wnętrzu – z nadmiernej wrażliwości, zranionej tożsamości, nieprzepracowanych doświadczeń, czy z oczekiwań tak wygórowanych, że z czasem przeradzają się w roszczenia.

Warto również pamiętać o czymś, co zbyt często umyka naszej uwadze: żaden człowiek – nawet najbardziej wrażliwy i uważny – nie jest w stanie w pełni pojąć głębi drugiego. Każde ludzkie serce skrywa przestrzenie, które pozostają nieprzeniknione. Zawsze istnieje w nim coś, co wymyka się słowom. Bynajmniej nie z braku dobrej woli czy empatii, ale dlatego, że granice naszego języka nie potrafią objąć całej tajemnicy ludzkiego wnętrza.

Dlatego właśnie pełnego zrozumienia i bezwarunkowej akceptacji możemy oczekiwać jedynie od Boga. Tylko On naprawdę „wie, co kryje się w człowieku”. Przed Nim jesteśmy całkowicie przejrzyści.

W Nim spotykają się dwa bieguny prawdziwej miłości: sprawiedliwość i miłosierdzie, wymaganie i czuła wyrozumiałość. Jego spojrzenie nie przytłacza, ale odsłania; nie osądza, ale uzdrawia. W oczach Jezusa odnajdujemy to, czego tak często szukamy u ludzi – zrozumienie, które nie kłamie, i miłość, która nie ustaje.

Trzeba o tym nieustannie pamiętać, zwłaszcza wtedy, gdy w poszukiwaniu zrozumienia u ludzi napotykamy chłód lub obojętność. Gdy rodzi się w nas pokusa, by w bólu wypowiedzieć: „Nikt mnie nie rozumie… nawet ksiądz w konfesjonale!”.

Bo to nieprawda. Jest bowiem KTOŚ, kto rozumie nas zawsze. I to właśnie Jego zrozumienie i Jego miłość mogą stać się fundamentem dla pojednania z samym sobą, z drugim człowiekiem, i z Bogiem.