Każdy z nas stoi przed wyborem tzw. opcji fundamentalnej. Jest to zasadnicza decyzja, która polega na ukierunkowaniu swego życia na realizację dobra najwyższego. Od tego, co uznajemy za nasz cel ostateczny zależy wartość naszego życia.
Może ono bowiem przyjąć kształt egzystencji autentycznej, bądź
nieautentycznej, powierzchownej. Na tę zasadniczą różnicę pomiędzy życiem
prawdziwym, będącym pełnią samorealizacji, a tym nieprawdziwym, płytkim,
pozbawionym głębszego sensu, wskazywało wielu współczesnych myślicieli jak na
przykład Gabriel Marcel ze swoim rozróżnieniem na bycie i posiadanie, Martin
Heidegger demaskujący wszelkie formy egzystencji bezosobowej, Erich Fromm w
dziele
Być i mieć czy Martin Buber
podkreślający nadrzędną wartość dialogicznego sposobu istnienia. W starożytności
zwracał na to uwagę jeden z największych i najbardziej znanych filozofów
greckich – Platon, przede wszystkim w swojej alegorycznej wizji jaskini
zamieszkałej przez ludzi zakutych w kajdany, odwróconych tyłem do wejścia, a
zwróconych twarzą ku ścianie, na której widoczne są poruszające się cienie
różnych postaci.
Jednak refleksja nad życiem człowieka przybiera czasami formę inną niż
stricte filozoficzną, która zawsze wymaga niemałej precyzji myślenia i
wysławiania się (zazwyczaj jest ona również trudniejsza w odbiorze, bo
zakładająca pewne, przynajmniej podstawowe obycie z tekstami filozoficznymi).
Przychodzi mi na myśl w tym miejscu jeden przykład takiego „niefilozoficznego”
przekazu, przemawiającego bardziej do wyobraźni niż do umysłu. Jest on
zaczerpnięty z oscarowego filmu Jamesa Camerona pt. „Titanic” nakręconego w
roku 1997, a który niedawno obejrzałem po raz kolejny. Głównymi postaciami tego
filmu są Rose i Jack. 17-letnia Rose Dewitt Bukater to młoda, nieco zubożała
arystokratka, która wraz z matką i swoim narzeczonym wsiada na pokład
transatlantyku, aby popłynąć do Ameryki. Powinna być szczęśliwa, ponieważ jej
narzeczony,
Cal Hockley
, jest człowiekiem bardzo
bogatym. A jednak Rose czuje się nieszczęśliwa, wręcz zdesperowana. Oto jak w
filmie opisuje swój ówczesny stan ducha: „To był statek marzeń dla wszystkich.
Dla mnie był niewolniczą galerą, wiozącą mnie do Ameryki w okowach. Na zewnątrz
byłam, jak każda dobrze urodzona panienka. Wewnątrz mnie był krzyk rozpaczy”.
Rozpacz ta osiąga swój stan ekstremalny w czasie jednej z kolacji, gdy Rose,
siedząc z innymi przy stole i obserwując z narastającą dezaprobatą
pretensjonalne i zmanierowane zachowanie przedstawicieli wyższych sfer,
dochodzi do wniosku, że nie warto tak żyć i w konsekwencji postanawia popełnić
samobójstwo. Przed skokiem ze statku do lodowatej wody ratuje ją jednak
przypadkowy pasażer trzeciej klasy – młody, 23-letni artysta Jack Dawson. Jest
on przeciwieństwem Rose – bez grosza przy duszy, ale mimo to zadowolony z życia,
nieskrępowany społecznymi konwenansami, naturalny w relacjach z innymi,
zdystansowany wobec samego siebie i autoironiczny. Wolny duch. W nagrodę za
uratowanie Rose zostaje on zaproszony przez jej narzeczonego do udziału w
kolacji dla pasażerów pierwszej klasy. W trakcie rozmowy przy stole matka Rose,
zaniepokojona widocznymi oznakami sympatii, jakie jej córka okazywała biednemu
artyście, zadaje mu prowokacyjne pytanie, w którym bez większego trudu daje się
wyczuć ledwo skrywane lekceważenie i pogardę: „Czy podoba się panu taka
egzystencja bez korzeni?”. Przy stole zapada cisza. Wszyscy z zaciekawieniem
oczekują na odpowiedź. Jack, nie tracąc pewności siebie, po chwili
zastanowienia wypowiada następujące słowa: „Tak. Wszystko, co potrzebne, mam ze
sobą. Świeże powietrze i kartki papieru. Lubię budzić się rano i nie wiedzieć,
kogo spotkam, dokąd los mnie rzuci. Niedawno spałem pod mostem. Dziś podróżuję
na królowej morza, pijąc szampana w tym znakomitym towarzystwie. Życie to dar.
Nie możesz go zmarnować. Nigdy nie wiesz, co się jutro może zdarzyć. I uczysz
się łapać życie takim, jakie jest. Sprawiać, by liczył się każdy dzień”. Słowa
Jacka wywołują życzliwą reakcję większości współbiesiadników, jednak największe
wrażenie robią właśnie na Rose. Spotkanie Jacka, jego osobowość, budzi w niej
nieodparte pragnienie egzystencji odmiennej od tej, na którą została skazana
przez los i w której nie wiele było miejsca na wolność, autentyzm,
spontaniczność czy w końcu na prawdziwą miłość. Idąc za tym pragnieniem swego
serca Rose, wbrew wyraźnym oczekiwaniom i dyrektywom matki, wbrew własnej
racjonalności od dawna zniewalanej siłą kulturowych stereotypów, podejmuje
ryzyko i postanawia wejść w relację miłości z zauroczonym nią Jackiem. Uczucie,
które ich połączy, będzie uczuciem intensywnym i głębokim. W filmie Camerona
Rose tej miłości, która ją wyzwala i napełnia szczęściem, doznaje tylko na
krótko. Zderzenie się Titanica z górą lodową i w konsekwencji jego zatonięcie w
głębiach oceanu oznacza kres romantycznej miłości Jacka i Rose. Jednak to
właśnie dzięki niej Rose zakwestionuje swój dotychczasowy świat i w pełni
świadomie porzuci znienawidzony sposób życia ludzi należących do
arystokratycznej i nowobogackiej elity. Na końcu filmu 101-letnia już Rose
Dawson Calvert, opowiedziawszy wcześniej historię swego rejsu na Titanicu, mówi do swojej wnuczki: „Teraz już wiesz, że
był ktoś o nazwisku Jack Dawson. I że mnie uratował. W całym znaczeniu tego
słowa”. Ratunek, o którym wspomina Rose, nie polegał jedynie na tym, że Jack
oddał za nią swoje życie, nie pozwalając jej umrzeć w lodowatej wodzie, lecz
przede wszystkim na tym, że dał jej szansę na zupełnie inne życie, diametralnie
różne od tego, od którego na początku swej „galerniczej” podróży do Ameryki
chciała uciec w samounicestwienie. Dzięki niemu zrozumiała, że życie jest
darem, którego nie wolno zmarnować. Rose dała się zainspirować, aby żyć tak, aby
naprawdę liczył się każdy dzień.
Wydaje mi się, że historia Rose i
Jacka opowiedziana w filmie Camerona może nam pomóc lepiej zrozumieć, o co
chodzi Jezusowi, gdy zwraca się do nas z wezwaniem: „Pójdź za Mną!”. Nauczyciel
z Nazaretu wie, że każdy z nas jest w swej istocie „orłem”, a nie zwykłą „kurą”.
Dlatego chce, abyśmy żyli zgodnie z naszą prawdziwą naturą. Jaka jest zatem ta nasza
prawdziwa, „orla” natura? Sądzę, że warto w tym miejscu przywołać wymowny tekst
św. Pawła: „Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie
otrzymaliście przecież ducha niewoli, aby się znowu pogrążyć w bojaźni, ale
otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać «Abba, Ojcze!»”. Jezus przyszedł więc po to, abyśmy dzięki Niemu
odkryli, kim faktycznie jesteśmy – dziećmi Boga powołanymi do życia wiecznego w
Niebie. Ten sam Apostoł w Liście do Filipian przestrzega: „Nie
naśladujcie tych, których dążenia są przyziemne, albowiem wasza ojczyzna jest w
niebie”. Z kolei w Liście do Kolosan
wzywa: „Dążcie do tego, co w górze, a nie do tego, co na ziemi”. Powyższe słowa św. Pawła wskazują kierunek drogi, po której ludzie powinni kroczyć, by nie
zmarnować bezcennego daru życia. Jest to droga „w górę”, a więc droga realizacji
w życiu osobistym przede wszystkim wartości duchowych. Staje się ono w pełni
ludzkie, dopiero wtedy, gdy zwraca się w stronę tego, co Boskie. Trudno mi w tym miejscu nie postawić pytań, które niepokoją moje sumienie: Czy ja sam dałem się zainspirować
Jezusowi do takiego "ascetycznego" życia w dosłownym tego słowa znaczeniu? Czy potrafię pomóc przebudzić się tym, którzy karmią
się mirażami roztaczanymi przed nimi przez fałszywych proroków i którzy z tego
powodu wciąż biorą migotliwe cienie za prawdziwe byty? Życie to dar. Nie dawno
minął już 50-ty jego rok. Piszę tu o sobie. A co z Tobą?