Søren Kierkegaard, duński filozof, prekursor egzystencjalizmu, w swoim dziele
Albo-albo przytacza pewną anegdotę. Oto
do pewnej wioski przyjeżdża wędrowny cyrk. Artyści rozbijają namiot tuż poza
wioską i przygotowują się do występu. Nagle w obozowisku wybucha pożar.
Dyrektor cyrku wysyła klauna, już uszminkowanego i ubranego w swój
charakterystyczny strój, do wsi po pomoc, również dlatego, że ogień może
rozprzestrzenić się po ściernikach, które pozostały po niedawnych żniwach, i dotrzeć
do wioski. Klaun biegnie i prosi mieszkańców, aby pospieszyli z pomocą.
Wieśniacy jednak nie wierzą mu, uważając, że jego nawoływania to sposób na
przyciągnięcie jak największej liczby widzów na przedstawienie. Klaszczą więc i
zaśmiewają się do łez, jednak nie ruszają się z miejsca. Na próżno klaun błaga,
tłumaczy, że wcale nie udaje, że mówi im o czymś rzeczywistym i poważnym. Jego
wysiłki wywołują kolejne salwy śmiechu. Ludzie uważają po prostu, że klaun świetnie
gra swoją rolę. W końcu jest za późno – ogień trawi nie tylko cyrk, ale i wieś.
Do tej anegdoty nawiązał we Wprowadzeniu w
chrześcijaństwo kard. Josef Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI.
Powołując się na interpretację Harvey’a Coxa, zawartą w jego znanej książce The Secular City, utożsamia on klauna z nauczycielem
teologii. Teolog – według Ratzingera – to ktoś, kto usiłuje mówić o rzeczywistości
duchowej, nadprzyrodzonej, lecz współcześni nie biorą go na poważnie. A jeśli nawet
go słuchają, to czynią to z dużą dawką sceptycyzmu. Myślę, że powiastkę duńskiego
filozofa można interpretować znacznie szerzej, bo bardzo szeroki jest zakres osób,
które mogą wystąpić w roli klauna apelującego do ludzi, by podjęli działania,
które w ostatecznym rozrachunku uratują ich samych przed zagładą. Klaunem z anegdoty Kierkegaarda jest chociażby każdy, kto usiłuje przekonać
ludzi żyjących na tym świecie, że sens ich ziemskiej egzystencji wykracza dalece poza horyzont doczesności i że źle czynią, gdy żyją tak, jakby Bóg nie istniał. Wielu nie traktuje go poważnie. Jego słowa są ignorowane lub bagatelizowane. Czasami nawet wywołują gwałtowny sprzeciw. Również Jezus doświadczył
podobnego odrzucenia i niewiary ze strony swoich słuchaczy. Na przykład wtedy,
gdy mówił im o tym, że tylko spożywanie
Jego ciała i krwi jest gwarantem życia wiecznego. Niewielu Mu wówczas uwierzyło: „Twarda jest ta mowa. Któż jej może słuchać!” – rzekli w odpowiedzi na słowa Mistrza z Nazaretu. I odeszli od Niego
jeden po drugim. Byli wśród nich także niektórzy Jego uczniowie! Podobne doświadczenie stało się udziałem św. Pawła, gdy przebywając w Atenach, postanowił pewnego dnia przekonać ludzi zebranych na Areopagu do tego, by stali się chrześcijanami. „Posłuchamy Cię innym razem” – powiedzieli do niego obecni na zgromadzeniu Grecy, gdy tylko usłyszeli o zmartwychwstaniu. Czyż
w naszych czasach losu klauna nie podzielił w jakimś wymiarze Jan Paweł II? Czy
naprawdę słuchaliśmy Go, gdy do nas przemawiał? Czy daliśmy mu posłuch jako
naród? Jako Kościół? Podobne pytania można postawić w odniesieniu do osoby i posługi jednego z największych współczesnych teologów – papieża Benedykta XVI. Za przykład sprzeciwu wobec jego nauczania może posłużyć chociażby reakcja światowej opinii publicznej na wykład papieski wygłoszony w Ratyzbonie w dniu 12 września 2006 roku. Ileż w tej reakcji było lekceważenia i wrogości! Co się kryje za tego typu negacją przepowiadania współczesnych proroków? Skąd opór wobec ich słów? Sądzę, że głównym powodem jest po prostu zwykła religijna obojętność, która sprawia, że wszelki teologiczny dyskurs odbierany jest jako nieciekawy i nużący. Innym razem jest to skutek owego Weberowskiego „odczarowania świata”, które uśmierca w ludziach wrażliwość na „magiczny” wymiar rzeczywistości. Dochodzę czasami do wniosku, że moje własne doświadczenie, oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji, jest nieco podobne do tych opisanych wyżej. Zdarzają się bowiem takie chwile w moim życiu, gdy wydaje mi się, że to, co mówię lub to,
co piszę, jest kierowaniem słów w próżnię. Owszem, często dzieje się tak, że otacza mnie większe lub mniejsze grono słuchaczy, choćby podczas niedzielnych Mszy świętych, które odprawiam w moim kościele parafialnym, niektórzy też zajrzeli do jednej z moich książek, jeszcze inni od czasu do czasu przeczytają
to, co napiszę na blogu, ale chyba dla niewielu ma to jakieś znaczenie. Nie twierdzę, że spotykam się tylko z samą obojętnością, przeciwnie, informacje zwrotne, które niekiedy otrzymuję od moich słuchaczy, przekonują, że nie zawsze ten mój trud głoszenia słowa jest daremny, jednak często odnoszę wrażenie, że to, co staram się przekazać innym, nie wywołuje w nich zbyt dużego rezonansu. Różne są tego powody. Być może to
moje „mówienie” jest za mało autentyczne, za mało osobiste. Może zbyt wyuczone,
skażone duchem swoistej liturgicznej teatralności lub teologicznej poprawności?
Z pewnością bywa bardzo nieporadne co do formy. Zapewne często też miałkie w treści i powierzchowne. A przede wszystkim dotknięte jedną podstawową wadą – nie jest wzmocnione świadectwem osobistego życia. W każdym razie uświadomiłem sobie jakiś czas temu, że kierkegaardowska relacja klaun – mieszkańcy
wioski nie jest w odniesieniu do moich relacji prostą dychotomią: ten, kto obdarzony jest wiedzą – ci, którzy są jej pozbawieni. Oświecony i nieoświeceni! Ja sam przecież wciąż jestem w drodze, jak inni,
wciąż płynący w chyboczącej się łódce Kościoła po wzburzonym oceanie niepewności. Zmagający się z wątpliwościami. Zbyt wiele sytuacji w moim
życiu pokazało mi, że moje ręce są puste, gdy nie napełni je Ktoś inny. Że jestem
jedynie glinianym naczyniem. Że sam mogę być co najwyżej żebrakiem, który jest
posłany do innych żebraków, by powiedzieć im z przekonaniem, że znalazł Kogoś, kto rozdaje chleb
za darmo, choć nie zawsze on sam z tego
korzysta. Chleb prawdy. Chleb miłości. Chleb życia. Tylko tyle. Aż tyle!