Od wczoraj każdy katolik,
któremu leży na sercu dobro Kościoła, po niespodziewanej decyzji papieża
Benedykta XVI o rezygnacji z urzędu, zastanawia się nad znaczeniem tego
wydarzenia, a przede wszystkim nad przyszłością samego Kościoła. Rzecz jasna,
ja również należę do tego grona. Co więc myślę o decyzji Ojca Świętego? Przede
wszystkim uważam, że nasz papież podjął ją w duchu pokory i w zgodzie z jego
przesłaniem, które często kierował do wiernych, że rzeczy tego świata, takie
jak władza, także ta kościelna, przemijają, gdy tymczasem obietnica życia
wiecznego w niebie jest trwała i niezawodna. On sam we wczorajszym wpisie na Twitterze
napisał: „Musimy ufać w potężną moc Bożego miłosierdzia.
Wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale Jego łaska nas zmienia i odnawia”. Myślę, że te słowa dobrze podpowiadają nam, co,
jako ludzie wierzący, powinniśmy teraz czynić: zawierzyć Opatrzności Bożej losy
Kościoła, osobę obecnego papieża i jego przyszłego następcy oraz nas samych,
ponieważ od tego, co się stanie na zbliżającym się konklawe, będzie zależeć
także nasze życie, nie tylko to ziemskie, ale może przede wszystkim to wieczne.
Oczywiście, nie mogłem uciec od zastanawiania się nad tym, czym kierował się
Benedykt XVI, podejmując taką a nie inną decyzję. Wygląda na to, że była to
decyzja głęboko przemyślana i przemodlona. W nadchodzących czasach ataki na
chrześcijaństwo, a zwłaszcza na Kościół, będą przybierały na sile. Ja sam mogę
się o tym przekonać, obserwując, co się dzieje np. w liberalnych mediach
amerykańskich. W Polsce, jak chociażby przy okazji niedawnego odrzucenia przez
sejm projektu ustawy legalizującej tzw. związki partnerskie, mamy do czynienia
z prawdziwą histerią środowisk „postępowych”, walczących, jak to określiła Agnieszka
Holland, jedna z czołowych przedstawicielek tych środowisk, „z wielowiekowymi
stereotypami kulturowymi i religijnymi”, czyli z
nauczaniem Kościoła. Na Zachodzie ofensywa relatywizmu o wyraźnie antykatolickim
obliczu zatacza coraz szersze kręgi. Pisałem o tym w swojej książce „Utracony
Blask”. W takiej sytuacji papież uznał, że w duchu odpowiedzialności za Kościół
musi ustąpić miejsca komuś młodszemu, kto będzie miał znacznie więcej sił do
walki, do dynamicznego kierowania najliczniejszą wspólnotą wyznaniową na
świecie. Ja tę decyzję rozumiem i szanuję. Kościół jest w rękach Boga i na tym
winniśmy opierać naszą nadzieję. Sądzę, że wszyscy „postępowcy” i „moderniści”
bardzo się zawiodą w swoich rachubach, licząc na to, że członkowie konklawe
wybiorą na papieża kandydata o liberalnym nastawieniu. Jestem pewny, że kolejnym
następcą świętego Piotra zostanie gorliwy apostoł i Boży wojownik, który będzie z odwagą realizował wskazówkę, jakiej Tymoteuszowi udzielił
św. Paweł Apostoł i która dziś wydaje się aktualna jak nigdy przedtem: „Głoś
naukę, nastawaj w porę i nie w porę, w
razie potrzeby wykazuj błąd, napominaj, podnoś na duchu z całą cierpliwością.
Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według
własnych pożądań będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od
słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we
wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie” (2
Tm 4, 2-3). Jestem wdzięczny Benedyktowi za to, że pomimo wielu ataków na jego
osobę, dzielnie te trudy znosił, i za to, że odczytawszy w sumieniu, jaka jest
wola Boża względem niego, postanowił ją wypełnić. Nam pozostaje ufać, że Duch
Święty znów, już niedługo, powieje z wielką mocą.