Od niemal tygodnia po raz kolejny zmagam się z chorobą
Covid-19. Tym razem jednak – myślę, że jest to jakaś zasługa odbytych szczepień
– jej symptomy okazały się znacznie łagodniejsze niż za pierwszym razem, gdy
wirus zaatakował mnie, zanim zdążyłem się przed nim zabezpieczyć. Gorączkę,
niezbyt wysoką, miałem tylko przez trzy dni, nie miałem duszności ani
uciążliwego kaszlu. Miałem za to bóle mięśni, lekki ból gardła i ogólne
osłabienie. Najbardziej dokuczliwa okazała się ta konieczność samoizolacji,
która odcina od świata zewnętrznego. Jestem żywym potwierdzeniem słuszności
opinii wyrażonej w starożytności przez Arystotelesa, który twierdził, że człowiek jest istotą
społeczną, tzn. potrzebuje innych ludzi, aby żyć po ludzku (w nowożytności podobne
przekonanie żywił niemiecki filozof J. G. Fichte: „Człowiek jest człowiekiem
tylko między ludźmi”). Przypadki tzw. dzieci wilczych faktycznie świadczą o
tym, że człowiek sam, bez kontaktu z innymi ludźmi, bez relacji międzyosobowych
nie potrafi żyć jak homo sapiens. Samotność
i opuszczenie są dla niego czymś przykrym, nienaturalnym, a przymusowa izolacja
jest odbierana jako dotkliwa kara albo ogromna niedogodność. W moim przypadku
okres choroby nie skazał mnie jednak na całkowite odosobnienie. Piotr, nasz
kucharz, dostarczał mi jedzenie, pani Janeczka kupiła owoce, moi bliscy a także wielu
znajomych dzwoniło lub wysyłało SMS-y z pytaniami o mój stan zdrowia. Nie
czułem się więc opuszczony, jednak problemem nie było to, że niczego nie mogłem
otrzymać od innych, lecz to, że ja sam czułem się mocno ograniczony w dawaniu i
posługiwaniu. Musiałem np. odłożyć wizytę u chorej, która prosiła mnie o
wizytę, sprawy kancelaryjne załatwiałem przez telefon lub domofon, nie mogłem
odprawiać w kościele mszy dla wiernych. A przecież „więcej szczęścia jest w
dawaniu, aniżeli w braniu”. Faktycznie, takie okresowe społeczne wyautowanie
jest na dłuższą metę trudne do przeżycia. Na szczęście ten czas wkrótce się
kończy. Mam nadzieję, że jutrzejszy test to definitywnie potwierdzi. Ten okres
choroby, który przyszedł całkiem niespodziewanie, ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu, powodując też pewien rodzaj irytacji, uświadomił mi jednak ważną
prawdę, tę mianowicie, że związek duszy z ciałem, nie jest – wbrew temu co
twierdził Platon – przypadłościowy, lecz istotowy (moi studenci metafizyki będą
wiedzieli, na czym polega różnica między tymi dwoma rodzajami związków). Św.
Tomasz z Akwinu pisał nawet, że związek duszy z ciałem jest „propter melius
animae”, czyli dla większego dobra duszy. Kiedy więc ciało słabnie, dusza
również doznaje pewnego ograniczenia, choć bez wątpienia często zdarza się i
tak, że to właśnie mniejsze lub większe cierpienie ciała jest szansą na
uzdrowienie chorej duszy. Mówi się na przykład, że choroba ciała i związany z
nią przymus izolacji to jakaś szansa na głębsze nawrócenie, bo dają one więcej
czasu na modlitwę. No ale kiedy obolałemu człowiekowi nic się nie chce, to
niestety zazwyczaj dotyczy to również modlitwy. Trzeba się niekiedy do niej wręcz
zmuszać, to znaczy pokonać wysiłkiem woli słabość ciała, którego kondycja bezpośrednio
wpływa na stan ducha. Co prawda są mi znane przypadki przeczące tej regule.
Kiedy byłem kapelanem w Zakładzie Opieki Leczniczej, poznałem tam pewnego
chorego, sparaliżowanego i niewidomego pensjonariusza, który za każdym razem,
gdy wchodziłem do jego pokoju i pytałem, co robi, niezmiennie odpowiadał, że
właśnie odmawia różaniec. Był to bez wątpienia
człowiek święty, a mi, chociaż jestem księdzem, do świętości, jeszcze wciąż niestety
daleko. Dlatego bliżej mi do postawy Apostołów, którzy w ogrodzie Getsemani, wezwani
do modlitwy, nie sprostali temu wezwaniu zbyt długo, szybko bowiem ze zmęczenia
zapadli w głęboki sen. Jezus tak zdiagnozował ich postawę: „Duch wprawdzie
ochoczy, ale ciało słabe”. Bardzo trafne to spostrzeżenie, które można by
odnieść, jak sądzę, do niejednego z nas. No więc, z pewnym zawstydzeniem muszę
przyznać, że z moich pragnień duchowych też niewiele zostało, a dużo sobie
obiecywałem, jak to moje życie modlitwy rozkwitnie w ten niespodziewany czas
choroby. Nie mogę powiedzieć, że był to czas pod tym względem całkiem stracony,
bo kilka rzeczy na nowo sobie uświadomiłem, zrodziło się we mnie też nieco
dobrych przemyśleń i postanowień, choć wiem, że ich implementacja jak zwykle szybko
napotka na przeszkody w postaci rutyny bądź lenistwa. Choć cierpienie bywa
łaską, jeśli jest okazją do nawrócenia, to wolałbym jednak zbyt często nie
chorować. W moim przypadku słabość ciała nie zawsze jest „ad melius animae”. Ja
w ogóle jestem mało wytrzymały na ból (dawno temu, gdy byłem nastolatkiem, tak
mi dokuczał ból zęba, że w końcu, w akcie desperacji, wypiłem całą butelkę
poświęconej wody z Lourdes, z nadzieją, że stanie się cud i ząb nagle przestanie
boleć). Lękiem napawa mnie wizja, że będę musiał kiedyś doświadczyć takich
cierpień, jakich doznaje wielu chorych w szpitalach czy hospicjach. Przypominają
mi się w tym miejscu słowa mojego ojca duchownego z seminarium, ks. Jerzego
Chowańczaka, bardzo zacnego i świątobliwego kapłana, który pewnego razu z
rozbrajającą szczerością wyznał: „Gdybym miał do wyboru drogę do świętości:
zostać męczennikiem czy wyznawcą, to wybrałbym bycie skromnym wyznawcą”. Otóż
to. Co prawda podpisuję się pod słowami, że gdy się dzieje wola Nieba, z nią
się zawsze zgadzać trzeba, lecz mam nadzieję, że gdy chodzi o chorobę Covid-19,
to przyczepiła się ona do mnie już po raz ostatni. No bo ileż można…