piątek, 5 grudnia 2025

Iluzja bogactwa

W tłumie słuchaczy Jezusa znajduje się człowiek, który w pewnym momencie kieruje do Niego pozornie uzasadnioną prośbę: „Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby podzielił się ze mną spadkiem.” (Łk 12,13). Na pierwszy rzut oka to zwykły spór rodzinny o majątek, a jednak to jedno zdanie odsłania znacznie głębszy problem – iluzję, która towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów: przekonanie, że sens i wartość życia zależą od tego, co i ile się posiada. Że materialne dobra mogą wypełnić egzystencjalną pustkę i dać nam wymarzone szczęście.

Jezus nie podejmuje sporu. Zamiast zaangażować się w rozstrzyganie spraw majątkowych, opowiada przypowieść o bogaczu, któremu pole przyniosło obfity plon. Człowiek ten, działając w duchu logiki ekonomicznej, planuje rozbudowę spichlerzy i snuje wizję życia opartego na konsumpcji: „Masz wielkie dobra na długie lata. Jedz, pij i używaj życia!” Ale ta wizja – za którą kryje się zapewne skrajnie materialistyczny światopogląd – zostaje nagle zdemaskowana słowami Boga: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie. Komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12,20). Nie są one tylko ostrzeżeniem przed śmiercią. Te słowa to radykalne zakwestionowanie całej koncepcji ludzkiego życia, w której wartość człowieka zależy od stanu posiadania. To mocne przypomnienie, że nasze ziemskie życie jest kruche, a śmierć, która potrafi przyjść nagle i niespodziewanie, nie pyta o stan konta.

Zdanie to jest jak błysk światła w ciemności – w jednej chwili obnaża ułudę, której ulega wielu ludzi, próbując budować trwałe szczęście na fundamentach nietrwałej materii. Jezus nie potępia bynajmniej dóbr materialnych jako takich. Demaskuje jednak mentalność, w której dobra te stają się substytutem bezpieczeństwa. Przypomina, że człowiek, jako byt duchowo-cielesny, nie może budować swojej tożsamości wyłącznie na tym, co przemijające. Bogactwo nie chroni przed doświadczeniem bezsensu, nie odpowiada bowiem na pytanie „po co żyję?”.

To złudzenie nie jest obce żadnemu z nas. Często – nawet nieświadomie – wypowiadamy w myślach życzenie: „Gdybym tylko miał więcej… Gdybym był bogaty…”. Ulegamy w ten sposób narracji, wedle której pieniądze rozwiążą nasze problemy, naprawią relacje, uleczą rany, dadzą nam upragnione szczęście i wewnętrzny pokój. Tymczasem wystarczy jedno niefortunne wydarzenie – nieuleczalna choroba, nagła utrata pracy lub majątku, zawód ze strony kogoś, komu ufaliśmy niemal bezgranicznie, śmierć bliskiej osoby – aby cały nasz system bezpieczeństwa, który z takim trudem budowaliśmy, runął jak domek z kart. To pokazuje, że materialne zasoby nie są w stanie dać nam poczucia sensu w chwilach kryzysu. Prawdziwy fundament, na którym należy budować, musi mieć charakter nieprzemijający, transcendentny.

Zupełnie inny obraz jawi się w spotkaniu Jezusa z Zacheuszem. To również człowiek bogaty – zwierzchnik celników – ale jego historia jest dobrą ilustracją tego, jak można przejść od iluzji posiadania do prawdy bycia. Zacheusz wie już, że bogactwo nie eliminuje samotności. Mimo zewnętrznego sukcesu czuje się wewnętrznie pusty i odrzucony – jak ktoś, kto posiada wszystko, a zarazem nic. Jest duchowo bezdomny. Jego błąd polegał na tym, że próbował zbudować swoją tożsamość na tym, co społeczeństwo uznaje za sukces: władza, pieniądze, wpływy. Ale zamiast spodziewanego szacunku, zyskał izolację, doświadczając różnych form ostracyzmu.

Gdy dowiaduje się, że Jezus przechodzi przez Jerycho, coś w nim pęka. Biegnie. Wspina się w pospiechu na drzewo – jak ktoś, kto porzucił racjonalne kalkulacje i troskę o zewnętrzny wizerunek. Przestaje bać się śmieszności, bo rodzi się w nim autentyczne pragnienie spotkania. Za tym pragnieniem kryje się niejasna, lecz głęboka nadzieja: że być może istnieje inna forma istnienia, że może jeszcze również dla niego jest miejsce w świecie miłości.

I rzeczywiście – Jezus zatrzymuje się w jego domu. Siedząc za stołem, nie wypowiada ani słowa wyrzutu. Nie rozlicza Zacheusza z jego przeszłości. Wystarcza Jego obecność – spojrzenie, które widzi głębiej niż pozory. To spojrzenie rozsadza skorupę iluzji. Zacheusz sam, spontanicznie i z radością, oddaje połowę swojego majątku ubogim, a tych, których skrzywdził – wynagradza poczwórnie. W jednej chwili odchodzi od życia opartego na gromadzeniu ku życiu opartemu na dawaniu. Nie z przymusu, lecz z radości. Od tej chwili jego tożsamość zostaje zakorzeniona w relacji, a nie w posiadaniu. Jezus nie odebrał mu życia – On odrodził Zacheusza do nowego życia, dając mu powód do prawdziwej radości.

Bogactwo samo w sobie nie jest złe. Staje się pułapką dopiero wtedy, gdy zaczynamy budować na nim swoją tożsamość, gdy wartość siebie samego mierzymy stanem posiadania, a nie głębią istnienia. Spotkanie z Jezusem zmienia perspektywę: pozwala zobaczyć rzeczy materialne w ich właściwym świetle – jako środki, nie cele. Jako narzędzia miłości, a nie substytuty szczęścia. I przypomina, że tylko to, co wieczne, może nadać sens temu, co przemijające.



środa, 3 grudnia 2025

Iluzja mocy

Piotr – jeden z najbliższych uczniów Jezusa – był postacią nietuzinkową, niezwykle barwną. Jego temperament sprawiał, że działał szybko, często kierując się sercem bardziej niż rozumem. Był spontaniczny, czasem wręcz impulsywny, ale też pełen gorliwości i pasji. W jego postawie nie brakowało autentyczności. Gdy coś czuł – natychmiast dawał temu wyraz, zarówno w słowach, jak i w czynach.

Jego serce biło mocno dla Mistrza. Gdziekolwiek szedł Jezus, Piotr chciał być tuż obok. Chętnie też deklarował niezłomną wierność, nawet w obliczu zagrożenia, nawet gdyby ceną miała być utrata życia. W kluczowym momencie, gdy Jezus zapowiada swoją mękę i śmierć, Piotr – z żarliwością i bez cienia wahania – deklaruje: „Choćby wszyscy Cię opuścili – ja nigdy Cię nie opuszczę!” (Mt 26, 33)

To wyznanie nie jest jedynie świadectwem miłości i przywiązania – to także manifest wiary we własne siły. Piotr ufa sobie – swojej wewnętrznej mocy. Wydaje mu się, że jego uczucie, jego oddanie są wystarczającym zabezpieczeniem przed zdradą. Piotr jeszcze nie wie, że moc czerpana z samego siebie jest złudna – krucha jak gliniane naczynie. Jednak Jezus, który zna serca i nie daje się zwieść ludzkimi deklaracjami, odpowiada mu z bolesną szczerością: „Zaprawdę, powiadam ci: jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz.” (Mt 26,34)

W tych słowach Jezus demaskuje nie tylko ułudę Piotra, lecz także złudzenie, któremu tak często ulegamy my sami – przekonanie, że jesteśmy w stanie wytrwać w dobru wyłącznie o własnych siłach. Że wystarczy chcieć, by móc.

Piotr, tak pewny siebie, zostaje jednak wystawiony na próbę. I… zawodzi.

Na dziedzińcu arcykapłana, w blasku ogniska i w obecności zgromadzonych tam ludzi, rozpada się jego obraz samego siebie jako wiernego ucznia. Trzykrotnie zapiera się Jezusa – nie w heroicznej walce ani pod wpływem tortur, lecz w zwykłych słowach wypowiedzianych ze strachu: „Nie znam tego człowieka”. W ten sposób iluzja duchowej siły pęka niczym bańka mydlana.

Ale właśnie w tym pęknięciu – jak w ziarnie, które musi obumrzeć – zaczyna się coś nowego. Ta bolesna chwila, gdy Piotr spotyka spojrzenie Jezusa i wychodzi, by gorzko zapłakać, nie jest końcem jego historii. Przeciwnie – staje się początkiem prawdziwej drogi wiary. Od tej chwili Piotr przestaje budować na sobie – na własnej odwadze i determinacji. Zaczyna rozumieć, że duchowa siła nie pochodzi z jego wnętrza, lecz ma swoje źródło w Tym, który – mimo zdrady – nie odwrócił od niego wzroku.

Po zmartwychwstaniu Jezus nie robi Piotrowi wyrzutów. Nie wypomina mu słabości. O nic nie oskarża. Nie żąda przysiąg ani deklaracji wierności. Pyta tylko o jedno: „Czy Mnie miłujesz?” (J 21,15). To pytanie nie dotyczy już siły woli, lecz głębi serca. Nie chodzi o obietnicę niezłomności, ale o więź. O pokorną miłość, która przeszła przez ogień wstydu i grzechu.

Piotr odpowiada z nową świadomością – bez zadufania, z pokorą: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham.” Tym razem nie zapewnia: „Teraz już na pewno Cię nie zdradzę!”. Bo wie, że może to się powtórzyć – doświadczył bowiem własnej słabości, namacalnie poznał swoją kruchość.

W tym wyznaniu nie ma już triumfu człowieka, który wierzy w siebie. Jest natomiast ufność kogoś, kto już wie, że sam z siebie nie jest zdolny do niezłomnej wierności, ale że Bóg jest wierny mimo wszystko. I to właśnie na tej pokorze, a nie na pysze duchowej, Jezus zbuduje Kościół.

Także i my, podobnie jak Piotr, często ulegamy złudzeniu, że jesteśmy duchowo silni, niezłomni, że „damy radę”. Niekiedy dopiero upadek odsłania przed nami prawdę o nas samych. Ta prawda – choć bolesna – nie pojawia się jednak po to, by nas niszczyć, przytłaczać czy na stałe podkopywać nasze poczucie własnej wartości. Przeciwnie – jest darem, który może uwolnić nas od nadmiernego polegania na sobie samych i pomóc otworzyć się na moc Boga. Na łaskę większą niż nasz grzech. Może owocować wyznaniem powtarzanym w chwilach próby: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 12). Nie sam z siebie, ale w Nim.



poniedziałek, 1 grudnia 2025

Iluzja miłości

Serce człowieka z natury swej jest ukierunkowane ku miłości, która nie jest jednym z wielu pragnień, lecz stanowi najbardziej pierwotny głód istnienia. Człowiek nie tylko pragnie kochać i być kochanym – on potrzebuje miłości tak, jak powietrza czy światła. Bez niej jego wnętrze pustoszeje, a dusza – niczym ziemia pozbawiona deszczu – usycha z pragnienia.

Ta tęsknota wpisana jest w strukturę ludzkiego ducha jako odblask jego źródła. Człowiek bowiem, stworzony na obraz Boga, nosi w sobie echo nieskończonej Miłości. Dlatego każda próba zaspokojenia tego głodu czymkolwiek innym niż Tym, od którego pochodzi, nieuchronnie prowadzi do rozczarowania. Jak cień nie może istnieć bez światła, tak miłość ludzka – oderwana od Miłości absolutnej – traci swoją głębię i trwałość.

W codzienności ów głód objawia się na wiele sposobów – w spojrzeniach pełnych oczekiwania, w cichych westchnieniach zanoszonych w samotności, w żartach, które maskują lęk przed odrzuceniem, w bezsennych nocach, kiedy cisza bywa cięższa niż krzyk, w marzeniach, które wciąż pozostają niespełnione. Doświadczając tego głodu, nierzadko – zazwyczaj nieświadomie – żebrzemy o okruchy uwagi i zrozumienia. W tej nieustannej pogoni za miłością przypominamy tułaczy, którzy – nie znając drogi do domu – błąkają się od jednych drzwi do drugich, szukając czegoś, co mogłoby ich wreszcie nasycić.

Ileż razy jednak ktoś, kto miał zaspokoić to pragnienie serca, okazuje się tylko kolejnym źródłem bólu? Ludzkie uczucia, choć piękne, są zmienne i ograniczone. Kiedy próbujemy uczynić z drugiego człowieka absolut, wcześniej czy później zderzamy się z jego kruchością. Miłość, która miała być zbawieniem, staje się wówczas cierpieniem – nie dlatego, że była zła, lecz dlatego, że była absolutyzowana.

To właśnie owo bankructwo miłości ludzkiej – jej niezdolność do pełnego zaspokojenia tęsknoty serca – bywa niekiedy momentem duchowego przebudzenia. W tych bolesnych chwilach, gdy opadają maski, a złudzenia pękają jak kruche szkło, pojawia się przestrzeń na coś większego – na Miłość, która nie przemija, bo nie pochodzi z tego świata.

W Ewangelii według św. Jana spotykamy postać Samarytanki – kobiety, która poprzez kolejne związki szukała sensu, ciepła, bliskości i spełnienia. Jej historia nie jest jedynie opowieścią moralną – to nade wszystko obraz kondycji ludzkiego serca. Dramat poszukiwania w tym, co skończone, czegoś nieskończonego. Jej życie przypomina lustro, w którym każdy z nas może rozpoznać swoją własną wędrówkę za miłością, która nie rani, nie unosi się gniewem, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka poklasku, nie pyszni się, nie zazdrości, nie szuka swego. Przeciwnie – jest cierpliwa, łaskawa, współweseli się z prawdą, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. To miłość, która nigdy nie ustaje (por. 1 Kor, 13, 4-7).

Chrystus, spotykając Samarytankę przy studni, nie tylko mówi prawdę o jej przeszłości – On dotyka głębi jej pragnienia. Oferuje jej „wodę żywą” – miłość nie iluzoryczną, lecz prawdziwą i bezwarunkową, wypływającą z niewyczerpanego, czystego Źródła – z Bożego serca. W delikatnej, pełnej czułości zachęcie Jezusa objawia się istota Boga: nie jako zimnej, bezosobowej idei, lecz jako Osoby, która jest odpowiedzią na najgłębszy głód ludzkiego ducha.

Tylko Bóg – jako Byt Absolutny, Miłość sama w sobie – może kochać bezinteresownie, wiernie i bezwarunkowo. Ludzka miłość staje się prawdziwą miłością dopiero wtedy, gdy zakorzenia się w Nim. W przeciwnym razie grozi jej wypaczenie – może przemienić się w pragnienie posiadania albo w ucieczkę od samotności, prowadzącą do relacji, która uprzedmiotawia i poniża.

Miłość Boża nie przekreśla ludzkich relacji – przeciwnie, ona je oczyszcza i uzdrawia. Sprawia, że człowiek przestaje być nienasyconym żebrakiem, a staje się świadomym dawcą – kimś, kto nie kocha po to, by wypełnić własną pustkę, lecz dlatego, że sam wcześniej został napełniony. Taka miłość przestaje być iluzją. Staje się drogą – ku wolności, ku spotkaniu, ku prawdzie o sobie samym i o drugim człowieku. A ostatecznie – ku prawdziwemu szczęściu.