Jezus nie podejmuje sporu. Zamiast zaangażować
się w rozstrzyganie spraw majątkowych, opowiada przypowieść o bogaczu, któremu
pole przyniosło obfity plon. Człowiek ten, działając w duchu logiki
ekonomicznej, planuje rozbudowę spichlerzy i snuje wizję życia opartego na
konsumpcji: „Masz wielkie dobra na długie lata. Jedz, pij i używaj życia!” Ale
ta wizja – za którą kryje się zapewne skrajnie materialistyczny światopogląd –
zostaje nagle zdemaskowana słowami Boga: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają
twojej duszy od ciebie. Komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12,20). Nie
są one tylko ostrzeżeniem przed śmiercią. Te słowa to radykalne
zakwestionowanie całej koncepcji ludzkiego życia, w której wartość człowieka zależy
od stanu posiadania. To mocne przypomnienie, że nasze ziemskie życie jest
kruche, a śmierć, która potrafi przyjść nagle i niespodziewanie, nie pyta o
stan konta.
Zdanie to jest jak błysk światła w ciemności –
w jednej chwili obnaża ułudę, której ulega wielu ludzi, próbując budować trwałe
szczęście na fundamentach nietrwałej materii. Jezus nie potępia bynajmniej dóbr
materialnych jako takich. Demaskuje jednak mentalność, w której dobra te stają
się substytutem bezpieczeństwa. Przypomina, że człowiek, jako byt
duchowo-cielesny, nie może budować swojej tożsamości wyłącznie na tym, co
przemijające. Bogactwo nie chroni przed doświadczeniem bezsensu, nie odpowiada bowiem
na pytanie „po co żyję?”.
To złudzenie nie jest obce żadnemu z nas.
Często – nawet nieświadomie – wypowiadamy w myślach życzenie: „Gdybym tylko
miał więcej… Gdybym był bogaty…”. Ulegamy w ten sposób narracji, wedle której
pieniądze rozwiążą nasze problemy, naprawią relacje, uleczą rany, dadzą nam upragnione
szczęście i wewnętrzny pokój. Tymczasem wystarczy jedno niefortunne wydarzenie
– nieuleczalna choroba, nagła utrata pracy lub majątku, zawód ze strony kogoś, komu
ufaliśmy niemal bezgranicznie, śmierć bliskiej osoby – aby cały nasz system
bezpieczeństwa, który z takim trudem budowaliśmy, runął jak domek z kart. To
pokazuje, że materialne zasoby nie są w stanie dać nam poczucia sensu w
chwilach kryzysu. Prawdziwy fundament, na którym należy budować, musi mieć
charakter nieprzemijający, transcendentny.
Zupełnie inny obraz jawi się w spotkaniu
Jezusa z Zacheuszem. To również człowiek bogaty – zwierzchnik celników – ale
jego historia jest dobrą ilustracją tego, jak można przejść od iluzji
posiadania do prawdy bycia. Zacheusz wie już, że bogactwo nie eliminuje
samotności. Mimo zewnętrznego sukcesu czuje się wewnętrznie pusty i odrzucony –
jak ktoś, kto posiada wszystko, a zarazem nic. Jest duchowo bezdomny. Jego błąd
polegał na tym, że próbował zbudować swoją tożsamość na tym, co społeczeństwo
uznaje za sukces: władza, pieniądze, wpływy. Ale zamiast spodziewanego szacunku,
zyskał izolację, doświadczając różnych form ostracyzmu.
Gdy dowiaduje się, że Jezus przechodzi przez
Jerycho, coś w nim pęka. Biegnie. Wspina się w pospiechu na drzewo – jak ktoś,
kto porzucił racjonalne kalkulacje i troskę o zewnętrzny wizerunek. Przestaje
bać się śmieszności, bo rodzi się w nim autentyczne pragnienie spotkania. Za
tym pragnieniem kryje się niejasna, lecz głęboka nadzieja: że być może istnieje
inna forma istnienia, że może jeszcze również dla niego jest miejsce w świecie
miłości.
I rzeczywiście – Jezus zatrzymuje się w jego
domu. Siedząc za stołem, nie wypowiada ani słowa wyrzutu. Nie rozlicza Zacheusza
z jego przeszłości. Wystarcza Jego obecność – spojrzenie, które widzi głębiej
niż pozory. To spojrzenie rozsadza skorupę iluzji. Zacheusz sam, spontanicznie
i z radością, oddaje połowę swojego majątku ubogim, a tych, których skrzywdził
– wynagradza poczwórnie. W jednej chwili odchodzi od życia opartego na
gromadzeniu ku życiu opartemu na dawaniu. Nie z przymusu, lecz z radości. Od
tej chwili jego tożsamość zostaje zakorzeniona w relacji, a nie w posiadaniu. Jezus
nie odebrał mu życia – On odrodził Zacheusza do nowego życia, dając mu powód do
prawdziwej radości.
Bogactwo samo w sobie nie jest złe. Staje się pułapką dopiero wtedy, gdy
zaczynamy budować na nim swoją tożsamość, gdy wartość siebie samego mierzymy stanem
posiadania, a nie głębią istnienia. Spotkanie z Jezusem zmienia perspektywę:
pozwala zobaczyć rzeczy materialne w ich właściwym świetle – jako środki, nie
cele. Jako narzędzia miłości, a nie substytuty szczęścia. I przypomina, że
tylko to, co wieczne, może nadać sens temu, co przemijające.


