niedziela, 26 października 2025

Niełatwa posługa

Mija kolejna niedziela. Za mną ostatnia, wieczorna Eucharystia. Podczas niej posługiwałem w konfesjonale. To niełatwa posługa, również dlatego, że niesie ze sobą ciężar oczekiwań tych, którzy klękają przy kracie w poszukiwaniu zrozumienia i choćby odrobiny światła.

Szukanie zrozumienia u innych – dla naszych wyborów, lęków, przeżyć oraz trudnych, nierzadko bolesnych doświadczeń – to potrzeba głęboko zakorzeniona w ludzkim sercu. Nie ma w niej nic niewłaściwego. Przeciwnie, jest to przejaw naszej relacyjnej natury, naszej fundamentalnej potrzeby bycia przyjętym takim, jakim się jest.

Szczególnie w sakramencie pokuty, gdzie człowiek odsłania przed drugim człowiekiem swoje wnętrze z całą jego kruchością, pragnienie zrozumienia oraz delikatnego, współodczuwającego towarzyszenia jest czymś głęboko uzasadnionym. Spowiednik nie powinien być jedynie strażnikiem prawdy, ale przede wszystkim cierpliwym przewodnikiem w procesie jej odkrywania – spod warstw bólu, zranień, lęku i wstydu. To zadanie niełatwe, wymagające cierpliwości, gdyż prawdę często trzeba wydobywać wbrew uporczywym mechanizmom obronnym, które próbują zagłuszyć cichy szept sumienia.

Staram się takim być. Choć nie jest to łatwe – przeciwnie, bywa to niekiedy bardzo obciążające psychicznie.

Warto jednak uświadomić sobie, że w samej potrzebie bycia wysłuchanym kryje się nieoczywiste, lecz realne niebezpieczeństwo. Niezauważalnie bowiem dążenie do zrozumienia może przerodzić się w pragnienie niemal bezwarunkowej akceptacji – nie tylko dla zwykłej ludzkiej słabości, ale i dla samego grzechu. To cienka granica, którą łatwo przekroczyć, gdy słowa otuchy zaczynają zagłuszać głos prawdy.

Zbyt często – częściej, niż chcielibyśmy to przyznać – nie poszukujemy prawdy jako takiej, lecz raczej potwierdzenia, że to, co myślimy i czujemy, co mówimy i czynimy, jest słuszne. Pragniemy usłyszeć: „Masz rację”, nawet jeśli gdzieś w głębi serca tli się przeczucie, że rzeczywistość może wyglądać inaczej.

Empatia, choć bezcenna, nie jest jednak tożsama z bezmyślną afirmacją wszystkiego, co w człowieku się rodzi. Prawdziwe współczucie nie polega na bezwarunkowym uznaniu każdego impulsu, emocji, myśli czy reakcji za słuszne i w pełni usprawiedliwione. Czy właściwym wyrazem zrozumienia byłoby stwierdzenie: „Tak, rozumiem cię, wiem, dlaczego jesteś wzburzony, i nie widzę nic złego w tym, że w gniewie używasz słów ostrych jak ostrze, że odreagowujesz w sposób, który rani innych”?

Nie. To byłoby zaprzeczenie istoty miłosierdzia, które nigdy nie może być oddzielone od prawdy, bo właśnie z niej czerpie swoją najgłębszą siłę. Współodczuwanie bez prawdy staje się naiwnym sentymentalizmem. Prawda bez współczucia – surowością. Miłosierdzie wymaga jednego i drugiego. Nie jest ono bezwarunkową zgodą na wszystko, co dzieje się w duszy człowieka. Nie jest pobłażliwym przyzwoleniem ani emocjonalnym współczuciem bez granic. To raczej miłość wymagająca – taka, która rozumie, ale i prowadzi; wspiera, lecz nie boi się korygować; przygarnia, a kiedy trzeba, również napomina.

Spowiednik, jeśli pragnie pozostać wierny swojej misji, musi potrafić patrzeć głębiej – nie tylko przez pryzmat chwilowych emocji penitenta. Potrzebna jest mu odwaga, by z łagodnością, lecz bez lęku, nazwać prawdę: że nie każda krzywda, której człowiek doświadcza, ma swoje źródło wyłącznie w zewnętrznych okolicznościach czy cudzej winie. Niekiedy rodzi się ona również w jego wnętrzu – z nadmiernej wrażliwości, zranionej tożsamości, nieprzepracowanych doświadczeń, czy z oczekiwań tak wygórowanych, że z czasem przeradzają się w roszczenia.

Warto również pamiętać o czymś, co zbyt często umyka naszej uwadze: żaden człowiek – nawet najbardziej wrażliwy i uważny – nie jest w stanie w pełni pojąć głębi drugiego. Każde ludzkie serce skrywa przestrzenie, które pozostają nieprzeniknione. Zawsze istnieje w nim coś, co wymyka się słowom. Bynajmniej nie z braku dobrej woli czy empatii, ale dlatego, że granice naszego języka nie potrafią objąć całej tajemnicy ludzkiego wnętrza.

Dlatego właśnie pełnego zrozumienia i bezwarunkowej akceptacji możemy oczekiwać jedynie od Boga. Tylko On naprawdę „wie, co kryje się w człowieku”. Przed Nim jesteśmy całkowicie przejrzyści.

W Nim spotykają się dwa bieguny prawdziwej miłości: sprawiedliwość i miłosierdzie, wymaganie i czuła wyrozumiałość. Jego spojrzenie nie przytłacza, ale odsłania; nie osądza, ale uzdrawia. W oczach Jezusa odnajdujemy to, czego tak często szukamy u ludzi – zrozumienie, które nie kłamie, i miłość, która nie ustaje.

Trzeba o tym nieustannie pamiętać, zwłaszcza wtedy, gdy w poszukiwaniu zrozumienia u ludzi napotykamy chłód lub obojętność. Gdy rodzi się w nas pokusa, by w bólu wypowiedzieć: „Nikt mnie nie rozumie… nawet ksiądz w konfesjonale!”.

Bo to nieprawda. Jest bowiem KTOŚ, kto rozumie nas zawsze. I to właśnie Jego zrozumienie i Jego miłość mogą stać się fundamentem dla pojednania z samym sobą, z drugim człowiekiem, i z Bogiem.


niedziela, 19 października 2025

Parafia – dom, który budujemy razem

Parafia to nie tylko budynek z otaczającym go terenem – to żywy organizm utkany z ludzkich historii. To przestrzeń, w której doczesność splata się z wiecznością, a zwyczajne życie nabiera duchowego wymiaru. W murach kościoła św. Marka i poza nimi, w domach, na ulicach, w chwilach ciszy i zgiełku, tętni codziennie puls naszej parafialnej wspólnoty.

To puls cichy, ale głęboki – przepełniony wiarą i pragnieniem zbliżenia się do Boga. Jednak pod powierzchnią kryją się również niełatwe do wypowiedzenia na głos pytania, wątpliwości, których nie rozprasza światło świec, i zmagania, które toczą się w sercach – nieraz w samotności, w ukryciu.

Parafia to droga, po której idziemy razem, ale każdy na swój sposób, z własnym bagażem życiowych doświadczeń. To nieustanne poszukiwanie głębszego sensu, wewnętrznego pokoju, miłującej obecności – tego, co niewidzialne, a przecież najbliższe..

Ogromną radość sprawia mi fakt, że wielu parafian świadomie szuka dróg pogłębiania swojej relacji z Bogiem. Wspólnoty działające przy naszej parafii tworzą do tego przestrzeń – pozwalają nie tylko wzrastać w wierze, ale także doświadczać siły wspólnoty, braterskiego wsparcia i duchowej bliskości. Każdy może znaleźć coś dla siebie: od modlitwy różańcowej, przez działalność charytatywną, po formację małżeńską i inicjatywy skierowane do dzieci, młodzieży oraz dorosłych. Oczywiście, jak wszystko, co ludzkie, także te wspólnoty mają swoje słabości. A jednak pozostają duchowymi przystaniami – miejscami, w których można wzrastać, dzielić się wiarą, uczyć się odpowiedzialności za innych i na nowo odkrywać piękno życia w Kościele.

Z drugiej strony, obok osób aktywnie zaangażowanych, są też tacy, którzy pozostają bardziej na uboczu. Wierzę, że nie wynika to z obojętności, lecz raczej z braku świadomości, że każdy ochrzczony – niezależnie od wieku, wykształcenia, zawodu czy życiowej sytuacji – został obdarowany niepowtarzalnymi darami. Darami, które mogą – i powinny – służyć wspólnemu dobru. Niekiedy to nie brak chęci, lecz odwagi powstrzymuje przed zaangażowaniem. Tymczasem parafia to żywy organizm – przestrzeń, w której każdy ma do odegrania swoją wyjątkową rolę i misję.

Jest też trzecia grupa, chyba, niestety, naliczniejsza – osoby, które w ostatnich latach mocno rozluźniły swoją więź z Kościołem. Rzadziej uczestniczą w Eucharystii, nie angażują się w życie parafii, a z nauczaniem Kościoła – szczególnie w kwestiach moralnych – nie zawsze się utożsamiają. Nie oznacza to jednak braku wiary. Często są to osoby głęboko wrażliwe, poszukujące, zmagające się z pytaniami, wątpliwościami czy trudnymi doświadczeniami, które w pewnym momencie oddaliły je od praktyk religijnych.

Bardzo pragnę, by nasza parafia była miejscem otwartym również dla nich – przestrzenią, w której nikt nie czuje się wykluczony. Wręcz przeciwnie: miejscem, gdzie każdy może odnaleźć na nowo drogę do Boga i do wspólnoty. Wiem, że nie zawsze łatwo jest nawiązać dialog, zwłaszcza z tymi, którzy noszą w sobie głęboką, pełną uprzedzeń rezerwę, a czasem nawet zranioną roszczeniowość. Ale mimo to wierzę, że cierpliwa życzliwość potrafi przełamywać te bariery.

Na co dzień dostrzegam wśród parafian ogromne dobro, głęboką wrażliwość serca, życzliwość i duchową dojrzałość. Ich postawy są dla mnie źródłem nie tylko inspiracji i umocnienia, ale też osobistego rachunku sumienia. Spotykam ludzi, którzy potrafią hojnie dzielić się sobą – swoim czasem, tzw. wdowim groszem, konkretną pomocą czy doświadczeniem – w sposób cichy, bez rozgłosu, ale z wielką miłością i prostotą serca. Wielu z nich to osoby zakorzenione w modlitwie, głęboko osadzone w wierze i otwarte na działanie łaski Bożej.

Patrząc na życie naszej parafii, widzę wiele powodów do wdzięczności, ale też ogromne pole do dalszego wzrostu. Tworzymy wspólnotę żywą i różnorodną – złożoną z ludzi kroczących różnymi drogami wiary, z różnymi historiami, pytaniami, talentami i możliwościami. Głęboko wierzę, że każdy – niezależnie od miejsca, w którym dziś się znajduje – może odnaleźć tu swój duchowy dom: miejsce spotkania z Bogiem, z drugim człowiekiem i z samym sobą. Dlatego z serca zapraszam wszystkich do refleksji nad swoim miejscem w naszej wspólnocie. Wierzę, że razem – duchowni i świeccy – możemy tworzyć Kościół, który naprawdę staje się domem dla wszystkich.


piątek, 17 października 2025

Ksiądz Daniel Lubański

Drugim duszpasterzem posługującym w parafii św. Marka jest ksiądz Daniel Lubański. Pełni on funkcję wikariusza w naszej wspólnocie już piąty rok. Podobnie jak księdza Jarosława, również księdza Daniela poznałem jeszcze w seminarium duchownym. Uczestniczył w moich wykładach z metafizyki i filozofii Boga, a także – co warte podkreślenia – był jednym z uczestników seminarium magisterskiego z filozofii, które miałem przyjemność prowadzić. Pamiętam, że temat jego pracy nie należał do najłatwiejszych: analizował w niej relację między działaniem a istnieniem w doktrynie św. Tomasza z Akwinu. Po niemałych trudach udało mu się doprowadzić tę pracę do końca i obronić ją z wynikiem bardzo dobrym.

Choć nie zapałał miłością do filozofii na tyle, by kontynuować jej studium na poziomie doktoranckim, wspominam go jako studenta rzetelnego i wytrwałego. Zresztą, szczerze mówiąc, żaden z moich dwunastu seminarzystów, poza jednym Szymonem, nie zdecydował się pójść dalej drogą naukowej filozofii – co mówi raczej więcej o mnie, jako wykładowcy nieumiejącym zarazić ich filozoficzną pasją, niż o nich. Gwoli sprawiedliwości dodam, że dwóch spośród tej dwunastki – Marcin i Michał – obroniło doktoraty z teologii, a trzeci, Kamil, robi właśnie doktorat z prawa kanonicznego. 

Ksiądz Daniel – harcerz i kapelan wojskowy w rezerwie – to po prostu dobry ksiądz. Nie epatuje swoją pobożnością, nie zabiega o uwagę, a mimo to jego obecność w parafii jest nie do przecenienia. Ma wyjątkowy dar pracy z dziećmi. W każdą niedzielę odprawia dla nich mszę świętą, a w ciągu roku – wspólnie z siostrą Moniką i świeckimi opiekunami – organizuje liczne wyjazdy: zimowiska, kolonie letnie oraz tzw. wyjazdy weekendowe.

Opiekuje się również naszą parafialną świetlicą, w której prowadzi kreatywne zajęcia – w tym roku realizuje serię spotkań wokół klocków LEGO. Zajęcia te, z tego co wiem, cieszą się ogromnym zainteresowaniem. I nic dziwnego – jego sposób bycia i podejście do dzieci budzą natychmiastową sympatię.

W parafii odpowiada też za przygotowanie młodzieży do bierzmowania oraz dzieci do Pierwszej Komunii Świętej. Prowadzi spotkania Rycerstwa Niepokalanej, uczestniczy w kręgu Domowego Kościoła, a także animuje kurs przedmałżeński. Z jego inicjatywy powstała parafialna grupa Caritas, która – także dzięki jego energii i zaangażowaniu – realnie zmienia na lepsze życie wielu potrzebujących osób w naszej wspólnocie.

Ma jedną z tych rzadkich, a bardzo cennych cech charakteru – nigdy się nie denerwuje ani nie obraża. A przynajmniej nie okazuje tego w żaden widoczny sposób. Zadziwiająco cierpliwie i z pokorą przyjmuje uwagi krytyczne – głównie z mojej strony. Choć z zewnątrz może się czasem wydawać, że jest ich więcej niż pochwał, w rzeczywistości noszę w sercu wiele wdzięczności za jego obecność i wkład w życie parafii. Nie jestem osobą zbyt wylewną, więc może tego nie okazuję – ale szczerze go lubię i cenię. Nie mam wątpliwości, że podobne uczucia żywi wobec niego wielu parafian, a szczególnie dzieci – również te, które spotyka jako katecheta w szkole.

Ksiądz Daniel ma jednak jedną, dość zabawną przypadłość: śpi jak kamień. Jego budzik to istna syrena alarmowa – mógłby, bez cienia przesady, zbudzić umarłego. Ale nie jego. Dzielą nas wprawdzie dwie ściany, ale ten dźwięk, niestrudzenie powtarzający się każdego poranka, dociera do mnie nawet w łazience – a wtedy oddzielają nas już trzy ściany! Zdarza się więc, że muszę, nieco zirytowany, opuścić swoje mieszkanie i walić pięścią w drzwi jego pokoju, żeby go obudzić. Na szczęście interwencja przynosi natychmiastowy skutek. Ksiądz Daniel zrywa się na równe nogi, najczęściej przekonany, że zaspał na mszę – co, trzeba przyznać, parę razy rzeczywiście mu się zdarzyło.

To człowiek o dobrym, otwartym sercu. Potrafi dzielić się tym, co ma, bez najmniejszych oporów. Tegoroczne wakacje są tego najlepszym przykładem. Zostawił otwarte mieszkanie, a ja – czasem wieczorem, czując pragnienie – korzystałem z okazji i sięgałem po chłodzące napoje, które znajdowały się w jego lodówce. (Dla jasności – ksiądz Daniel jest abstynentem!). Pod koniec lipca zostało już niewiele, ale przyjął to ze zrozumieniem i serdecznym uśmiechem. Nie złościł się, nie komentował. Tylko wzruszył ramionami i dodał: „Trzeba będzie uzupełnić zapasy.” To reakcja, która mówi o nim więcej niż niejeden opis.

Oczywiście – jak każdy z nas – nie jest bez wad. Ma dwie wyraźne słabości.

Pierwsza to... porządek. A raczej jego brak. Nie jestem przesadnym pedantem – sam siebie określiłbym raczej jako bałaganiarza – ale przy księdzu Danielu wypadam niemal jak asceta z klasztoru kartuzów. Na szczęście, jeśli chodzi o liturgię, jest wręcz hiperpoprawny. Tutaj nie ma miejsca na niedbałość czy improwizację – jest dokładny, uważny, w pełni świadomy wagi każdego gestu i słowa.

Druga słabość to… królik. Tak – ksiądz Daniel od pewnego czasu trzyma w mieszkaniu to urocze, choć nieco anemiczne i mało komunikatywne stworzenie. Zwierzak, mimo że niewielki, wywiera jednak nieproporcjonalnie duży wpływ na estetykę wnętrza mieszkania księdza wikariusza – a mówiąc wprost, skutecznie pogłębia panujący tam nieład.

Ale cóż – jak mówi przysłowie: nie ma róży bez kolców. A w przypadku naszej parafii: nie ma dobrego wikariusza bez... królika. 

czwartek, 16 października 2025

Ksiądz Jarosław Bordiuk

Poznaliśmy się jeszcze w seminarium. Jak wszyscy klerycy drugiego i trzeciego roku, musiał wówczas zaliczyć u mnie egzaminy z metafizyki i teodycei. Już wtedy wyróżniał się spośród innych bystrością umysłu, ale i pewną intelektualną przekorą, która zresztą w pewnym momencie ściągnęła na niego niemałe kłopoty.  

Dziś, po latach, jest wikariuszem w parafii św. Marka, gdzie ja sam od ponad jedenastu lat pełnię funkcję proboszcza. To już jego czwarty rok posługi duszpasterskiej w tej wspólnocie. Mieszka tuż pode mną – nasze mieszkania dzieli jedynie strop.

To człowiek inteligentny, o umyśle żywym i nieprzewidywalnym. Obdarzony niecodziennym, niekiedy przewrotnym poczuciem humoru, lubi od czasu do czasu przywdziewać maskę kpiarza — jakby dla przeciwwagi wobec zbyt patetycznego tonu, jaki nierzadko narzuca samo kapłańskie życie. Zdarza się, że gra cynika, rzuca ironiczne komentarze, prowadzi grę z konwencją. Ale ci, którzy znają go bliżej, wiedzą doskonale, że to jedynie pozory. Pod tą warstwą ironii i dystansu kryje się człowiek o głębokiej wrażliwości i sumieniu wyczulonym na dobro i prawdę.

Jest kapłanem sumiennym i gorliwym – oddanym powierzonym mu obowiązkom. Cechuje go wewnętrzna dyscyplina, pozbawiona jednak sztywności; zaangażowanie, ale bez cienia egzaltacji. Opiekuje się ministrantami, lektorami oraz wspólnotą oazową. Zainicjował również powstanie wspólnoty mężczyzn. We wszystkich tych grupach – takie odnoszę wrażenie – cieszy się sympatią i uznaniem.

W czasie wakacji cały swój urlop poświęcił na prowadzenie rekolekcji młodzieżowych i małżeńskich, służąc ich uczestnikom słowem i swoją obecnością. To gest, który mówi więcej niż najbardziej wzniosłe deklaracje. Dowód nie tylko na jego pracowitość, lecz także na szczerą pasję głoszenia Dobrej Nowiny.

Choć – trzeba przyznać – gdyby usłyszał takie zdanie o sobie, zapewne roześmiałby się w głos, wzruszył ramionami i skwitował je jakimś żartem. Bo tak już ma: dystans do samego siebie trzyma zawsze na podorędziu, jakby nie chciał, by ktokolwiek uznał go za bardziej pobożnego niż w rzeczywistości jest. A przecież właśnie ta skromność i ten autoironiczny luz czynią go najbardziej wiarygodnym.

Lubię słuchać jego kazań. Głosi je językiem bogatym i klarownym, wolnym od klerykalnych klisz, teologicznego nadęcia czy retorycznego zadęcia. Ich treść bywa niekiedy lekko prowokująca – ale nie po to, by szokować, lecz by poruszyć, wytrącić z letargu, zmusić do zatrzymania się i uczciwej autorefleksji. Nie ma w nich taniego moralizatorstwa, zbędnego dydaktyzmu ani sztucznego pięknoduchostwa. Przeciwnie – bije z nich zdrowy rozsądek, duchowa dojrzałość i rzadko dziś spotykana umiejętność mówienia o sprawach naprawdę istotnych w sposób prosty, ale nigdy prostacki. To słowo, które szanuje słuchacza – nie narzuca się, nie przytłacza, ale prowadzi. I choć nie zawsze daje gotowe odpowiedzi, zawsze zostawia z pytaniami, z którymi warto się skonfrontować.

Od pewnego czasu prowadzi również kanał na YouTube o nazwie „Pod koloratką”https://www.youtube.com/@xjarek ). Publikuje tam filmy w formie vlogów — często nagrywane spontanicznie, bez zbędnego montażu, w przestrzeniach codziennych: na plebanii, wśród przyrody, w kaplicy czy w trakcie zwykłego spaceru. To projekt osobisty, tworzony z wewnętrznej potrzeby, a nie z medialnej kalkulacji. W chwili, gdy piszę te słowa, kanał śledzi 372 subskrybentów. Można więc powiedzieć, że to nadal przedsięwzięcie niszowe. Ale właśnie ten fakt nadaje mu szczególny charakter — bardziej osobisty, kameralny, niemal intymny.

Oprócz kanału na YouTube, prowadzi również bloga o tej samej nazwie – „Pod koloratką” (https://podkoloratka.blogspot.com/). Na razie wpisy pojawiają się tam niezbyt często, niekiedy z dłuższymi przerwami, co jednak nie odbiera im autentyczności ani wartości. Podobnie jak w swoich filmach, również i tam porusza tematy podyktowane rytmem codziennego życia księdza. Pisze o tym, co przeżywa, co go skłania do zatrzymania się i refleksji. Nie moralizuje, nie poucza, nie narzuca gotowych odpowiedzi – dzieli się spojrzeniem, które rodzi się gdzieś pomiędzy amboną a kuchnią, między modlitwą a rozmową z przypadkowym przechodniem.

Warto tam zajrzeć – zarówno na kanał, jak i na bloga. Warto posłuchać i poczytać, co ma do powiedzenia ksiądz Jarek. Jego słowa są wyważone i przemyślane, wyrażone w lekkim, swobodnym stylu, który nie sili się na efekt, a mimo to trafia w sedno.

To głos wolny od pychy i zarozumiałości. Głos, który nie krzyczy, nie narzuca się, nie stawia siebie w centrum. Raczej zaprasza do dialogu. Prowadzi ten dialog spokojnie, z pokorą i szacunkiem, pozostawiając miejsce na pytania, wątpliwości, osobistą drogę słuchacza.

W czasach, gdy wielu mówi z przesadną pewnością siebie, a nieliczni naprawdę mają coś do powiedzenia – taki głos warto usłyszeć. W każdym razie bardzo do tego zachęcam.


wtorek, 14 października 2025

Między kulturą a antykulturą

Natknąłem się dziś na kazanie Jana Pawła II dotyczące dziewiątego przykazania Dekalogu, wygłoszone podczas Mszy Świętej we Włocławku 7 czerwca 1991 roku. Po chwili lektury natrafiłem na fragment, w którym padły słowa brzmiące dziś jak prorocze ostrzeżenie: „Nie dać się też uwikłać całej tej cywilizacji pożądania i użycia, która panoszy się wśród nas, korzystając z różnych środków przekazu i uwodzenia. Czy jest to cywilizacja – czy raczej antycywilizacja? Kultura – czy raczej antykultura?”. Już wtedy polskie media – pozornie wolne, a dziś w znacznej mierze podporządkowane interesom zagranicznych właścicieli i ich światopoglądowym preferencjom – odsłoniły swoją prawdziwą twarz: nie tyle obojętną wobec chrześcijaństwa, ile otwarcie mu wrogą.

Trudno nie zauważyć, że od tamtego momentu rzeczywistość, o której mówił papież, nie tylko nie ustąpiła, lecz przeciwnie – urosła w siłę. Przekształciła się, także w Polsce, w dominującą narrację, która coraz śmielej i coraz bardziej obrazoburczo podważa fundamenty, na których przez wieki wznoszono cywilizację Zachodu.

Nie chodzi już tylko o to, że media nie promują wartości chrześcijańskich. Rzecz w czymś znacznie bardziej niepokojącym: w świadomym, systematycznym rugowaniu tych wartości z przestrzeni publicznej. To, co niegdyś stanowiło fundament naszej cywilizacji  dziś bywa ośmieszane i spychane na margines. W zamian oferuje się nam karykaturę wolności: wolność pozbawioną odniesienia do prawdy i dobra, rozumianą jako absolutna, niczym nieograniczona autonomia jednostki.

W świecie współczesnych mediów informacja coraz częściej ustępuje miejsca deformacji. Fakty przestają być punktem wyjścia do zrozumienia rzeczywistości – stają się raczej narzędziem różnych narracji podszytych ideologią. Narracje te przestają być źródłem wiedzy – stają się instrumentem propagandy przebranej w szaty nowoczesności i subtelnego, a czasami również ordynarnego kłamstwa. Faki i deepfaki to coraz powszechniej wykorzystywane narzędzia manipulacji i dyfamacji. Ilu ludzi padło już ich ofiarą?!

W tym kontekście nasza postawa jako odbiorców przekazów medialnych nie może być bierna. Nawet jeśli nie mamy wpływu na to, co dzieje się w newsroomach wielkich redakcji czy w gabinetach redaktorów naczelnych, to mamy wpływ – i to zasadniczy – na to, co wybieramy: na co kierujemy wzrok, czego słuchamy, co wpuszczamy do naszych serc i umysłów.

Nie możemy pozwolić, by traktowano nas jak bezwolny, nieświadomy target. Musimy nauczyć się stawiać mądre pytania, myśleć krytycznie, wykształcić w sobie zdrowy sceptycyzm wobec mediów głównego nurtu. A gdy zajdzie taka potrzeba – zdobyć się na akt sprzeciwu: bojkotować te źródła, które już nie informują, lecz deformują. I to nie wszystko. Powinniśmy aktywnie poszukiwać alternatyw – nawet jeśli są mniej efektowne, mniej znane – ale za to bardziej zakorzenione w prawdzie, bardziej przychylne wartościom, które budują, a nie niszczą.

Na szczęście takie przestrzenie już istnieją. Powoli rozwijają się media niezależne, choćby portale, także te, które nie wstydzą się chrześcijańskiego fundamentu, które nie uznają konserwatyzmu za relikt przeszłości, lecz za kotwicę w świecie chaosu. Coraz lepiej rozwijają się także media katolickie. To jeszcze nie jest potężna fala, ale już wartki nurt, który niesie nadzieję. Do przełamania monopolu lewicowo-liberalnych gigantów rynku medialnego wciąż daleko, ale nowe inicjatywy dają realną szansę na to, że w przyszłości nie będziemy skazani na jeden, zideologizowany przekaz, w którym wartości chrześcijańskie są wyśmiewane.

I wreszcie – nie zapominajmy, że najpotężniejszym medium jest nasz własny umysł i dobrze uformowane sumienie. Możemy – i powinniśmy – być nie tylko biernymi odbiorcami, niemymi widzami i słuchaczami, lecz również świadkami i strażnikami prawdy.

Nawet pośród kakofonii medialnych przekazów, wśród krzyku panoszących się wśród nas proroków użycia i pożądania, możemy pozostać wierni duchowi Ewangelii. Trzeba tylko zachować czujność. I pamiętać, że prawda nie potrzebuje krzyku, by być prawdą. Nie musi przebierać się w szaty przewrotnej retoryki. I co najważniejsze: słudzy prawdy są zawsze wierni zasadzie – „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie”.

Czy zatem zwycięży cywilizacja – czy raczej antycywilizacja? Kultura – czy antykultura? Odpowiedź na to papieskie pytanie pozostaje wciąż otwarta. Ostatecznie to nie redakcje ani dziennikarze o tym zdecydują. Zdecydujemy my – swoimi wyborami. To bowiem od każdego z nas, od naszych decyzji, zależy, co czytamy, w co klikamy, na co patrzymy, komu wierzymy  i komu pozwalamy w ten sposób kształtować – nie tylko nasz świat wewnętrzny, lecz także nasze domy, rodziny, Kościół i Ojczyznę.

 

sobota, 11 października 2025

Profesor Andrzej Nowak

Trzy dni temu, 8 października, w należącym do kompleksu Bundestagu budynku Marie-Elisabeth-Lüders-Haus, profesor Andrzej Nowak — jeden z najwybitniejszych polskich historyków, głęboko wierzący katolik, patriota i erudyta w jednej osobie, a przy tym człowiek niezwykłej klasy — wygłosił wykład podczas spotkania zorganizowanego przez posłów AfD.

W swoim wystąpieniu przedstawił niemieckiej publiczności polski punkt widzenia na historię stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem ich najboleśniejszych rozdziałów. Była to wypowiedź niezwykle merytoryczna, taktowna, wolna od patosu, a jednocześnie pozbawiona eufemizmów czy przemilczeń. Profesor przypomniał o zbrodniach popełnionych przez Niemców, które do dziś nie zostały rozliczone, a za które — jak jasno wskazał — należy się Polsce zadośćuczynienie.

Przed chwilą wysłuchałem tego wykładu w całości i w pełni rozumiem wszystkie pochlebne opinie oraz podziękowania, jakie pojawiły się w komentarzach. Całość to prawdziwy majstersztyk: dowód ogromnej wiedzy, błyskotliwego intelektu i wyjątkowej kultury osobistej profesora Nowaka.

Osobiście bardzo cenię pana Profesora — zwłaszcza jako historyka dziejów Polski, ale również jako publicystę. Przyznaję, że wiele jego książek wciąż czeka u mnie na dokładną lekturę. Wśród nich m.in.: Uległość czy niepodległość, Między nieładem a niewolą, Czas walki z Bogiem i inne.

Cieszy mnie, że Profesor od niedawna angażuje się również w działalność publiczną. Z uznaniem przyjąłem jego decyzję o objęciu funkcji jednego z doradców społecznych pana prezydenta Karola Nawrockiego. Miałem wcześniej okazję wysłuchać kilku jego publicznych wystąpień i zawsze z uwagą śledzę udzielane przez niego wywiady. To, co wyróżnia jego wypowiedzi, to rzeczowość, brak demagogii oraz jakiegokolwiek zacietrzewienia politycznego. Niezwykle cenny jest też piękny, precyzyjny język, jakim się posługuje.

Tym większe było moje zażenowanie, gdy zobaczyłem ataki wymierzone w profesora Nowaka ze strony niektórych przedstawicieli polskiego rządu oraz prorządowych mediów. Zamiast wyrazów uznania za to, że „w paszczy lwa” odważnie i z klasą zaprezentował polski punkt widzenia na trudne relacje polsko-niemieckie, spotkał się z niewybredną, złośliwą krytyką. Przykładem może być chociażby bezczelna wypowiedź internetowa rzecznika rządu, ministra Szłapki.

Cóż, wszyscy ci „dyżurni” krytycy profesora — ani swoją wiedzą, ani intelektem — nie dorastają mu do pięt. Odnoszę wrażenie, że właśnie w ten sposób radzą sobie z własną zazdrością i świadomością swojej intelektualnej małości.

P.S. Zachęcam serdecznie do wysłuchania wykładu pana Profesora, dostępnego pod tym linkiem:
👉 https://www.youtube.com/watch?v=aqYyG4zthT0

Zapewniam, że warto poświęcić czas, by wysłuchać tego głosu rozsądku i intelektualnej uczciwości. 

czwartek, 9 października 2025

Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami

Jakiś czas temu, po śmierci Charliego Kirka, zamordowanego przez lewicowego ekstremistę, zamieściłem na swoim blogu krótki wpis, w którym wyraziłem głęboki żal z powodu tej tragedii. Z uznaniem pisałem również o umiejętności Kirka prowadzenia rzeczowych dyskusji z młodymi ludźmi, reprezentującymi poglądy znacznie odbiegające od jego konserwatywnych przekonań.

Wpis spotkał się w większości z przychylnymi reakcjami. To zrozumiała i oczekiwana reakcja. Na całym świcie wiele osób – w tym liczni katolicy – dołączyło do grona opłakujących jego śmierć. Jedną z takich osób był choćby kardynał Gerhard Ludwig Müller, były prefekt Kongregacji Nauki Wiary, mianowany na to stanowisko przez papieża Benedykta XVI. Nazwał on Kirka „męczennikiem Jezusa Chrystusa” i stanowczo potępił „szatańskie świętowanie” jego śmierci przez niektórych przeciwników.

Niestety, pod moim wpisem pojawiło się także kilka komentarzy krytycznych. Ich autorzy zarzucali mi, że rzekomo gloryfikuję protestanta – jakby fakt, iż Kirk był protestantem (choć, co warto podkreślić, sympatyzował z katolicyzmem, o czym świadczy jedna z jego ostatnich wypowiedzi na temat Maryi), miał być wystarczającym powodem, by nie wyrażać się o nim pochlebnie ani nie okazywać nadmiernego współczucia po jego śmierci. Nie ukrywam, że te mało empatyczne „katolickie” głosy głęboko mnie zasmuciły – nie tylko ze względu na swój chłód, ale przede wszystkim dlatego, że niewiele miały wspólnego z nauczaniem Jezusa.

Ewangelia w pewnym fragmencie przywołuje rozmowę uczniów z Jezusem, w której opowiadają Mu, że surowo zabronili pewnemu człowiekowi wypędzać złe duchy, mimo że czynił to w Jego imię: „Wtedy Jan rzekł do Niego: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie. Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami” (Mk 9, 38–40).

Zwraca uwagę powód, jaki uczniowie sami podają: „...zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami”. W ich przekonaniu już sam fakt, że ten człowiek nie należał do ich grona, wystarczał, by odmówić mu prawa do czynienia dobra – nawet jeśli działał w imię Jezusa. To był z ich strony wyraźny przejaw małostkowości, a może i swoistej ciasnoty myślenia. Uczniowie zdawali się sądzić, że tylko oni posiadają „licencję” na walkę ze złem – jakby Jezus przyszedł po to, by powołać ekskluzywną wspólnotę wybranych, zamkniętą na tych, którzy „nie chodzą z nimi”.

Tymczasem przesłanie Jezusa jest odwrotne: On przyszedł, by we wszystkich ludziach – niezależnie od przynależności religijnej czy społecznej – obudzić pragnienie czynienia dobra. Człowiek z opisanego fragmentu Ewangelii odpowiedział na to pragnienie. Choć formalnie nie należał do wspólnoty uczniów, w rzeczywistości był z nimi – bo służył tej samej sprawie.

„Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”. W tych słowach Jezus podkreśla, że ważniejsze jest to, co ludzi łączy, niż to, co ich dzieli. A łączy ich najpierw to, że są dziećmi jednego Boga – Boga, który „nie ma względu na osoby” (Kol 3, 25) i kocha każdego człowieka jednakową, ojcowską miłością.

Warto w tym kontekście przypomnieć sytuacje ewangeliczne, w których Jezus zachwyca się wiarą ludzi spoza wspólnoty Izraela – pogan, takich jak Syrofenicjanka czy rzymski setnik, dostrzegając czystość serca i szczerość wiary.

Skoro wszyscy ludzie mogą Boga nazywać Ojcem, to znaczy, że wszyscy są dla siebie braćmi. A skoro tak, drugi człowiek nigdy nie powinien być dla mnie rywalem w czynieniu dobra. Nie powinienem czuć zazdrości lub nieufności, gdy ktoś inny działa na rzecz dobra czy prawdy – nawet jeśli nie należy do mojej wspólnoty, mojego Kościoła, mojego kręgu kulturowego, albo nawet jeśli kibicuje innej drużynie piłkarskiej.

Naturalnie, nie chodzi o to, by zupełnie nie dostrzegać żadnych różnic między ludźmi. Byłoby to przecież sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Różnice istnieją – czasem są bardzo wyraźne, dlatego nie sposób ich ignorować, udając, że nie mają znaczenia. W rzeczywistości może ich być bardzo wiele, podczas gdy to, co ludzi łączy, bywa znikome. A jednak to właśnie to, co wspólne, powinno być dla nas najważniejsze – bo to ono stanowi fundament dialogu i miejsce spotkania.

Dlatego powinniśmy – nie zamykając oczu na to, co nas różni, bo przecież szacunek dla prawdy tego wymaga – przede wszystkim szukać tego, co nas łączy. To ono bowiem może nas na siebie otwierać, inspirować do współpracy, szczególnie w tej dziedzinie, w której nikt nie powinien być naszym przeciwnikiem: w walce ze złem. A zła w świecie – także tego, które ubiera się w szaty dobra –  jest tak wiele, że dla każdego, kto zechce podjąć się tej walki, zawsze znajdzie się miejsce i okazja, by się w nią zaangażować – niezależnie od poglądów czy tradycji, z której wyrasta.

Warto zatem spojrzeć w głąb siebie i przyjrzeć się własnej postawie wobec innych ludzi. Jak patrzę na drugiego człowieka? Apostołowie w człowieku, o którym mówili Jezusowi, dostrzegli przede wszystkim to, że „nie chodził z nimi”, a nie to, że czynił dobro, uwalniając innych od złych duchów. Ich spojrzenie skupiło się na różnicy, nie na podobieństwie. Patrzyli więc nie oczami wdzięczności za wspólne dobro, lecz przez pryzmat zazdrości, zrodzonej z przekonania, że mają wyłączność na czynienie dobra w imię Jezusa.

Co zaburza moje spojrzenie na drugiego człowieka? Co sprawia, że zaczynam widzieć w nim kogoś obcego, rywala, osobę, której nie jestem skłonny przyznać praw, z których sam chciałbym korzystać swobodnie i bez ograniczeń? Czy nie jest to zbyt wybujała, bezkrytyczna miłość własna? A może pycha, podsuwająca mi myśl o własnej wyjątkowości, przez którą z góry oceniam innych?

Aby obronić się przed takim patrzeniem na bliźniego, warto nieustannie przypominać sobie, że Bóg kocha mnie i powołuje do różnych zadań nie dlatego, że jestem szczególnie zasłużony, ale pomimo moich słabości i ograniczeń – jedynie dlatego, że pragnie mojego dobra. I pragnie tego dobra również dla innych. Dlatego powinienem szczerze cieszyć się, że Boża miłość porusza także innych ludzi, inspirując ich do czynienia dobra.

Tacy ludzie nie są moimi przeciwnikami – są moimi współpracownikami, towarzyszami drogi, moimi braćmi i przyjaciółmi. Obyśmy my, katolicy, potrafili dostrzegać takich przyjaciół także wśród wyznawców innych religii – wszędzie tam, gdzie ludzie w szczerości serca walczą ze złem i czynią dobro.

Bądźmy tymi, którzy „zarażają” innych pragnieniem czynienia dobra – nie przymusem ani potępieniem, ale światłem przykładu i autentycznością życia. To właśnie, według Jezusa, jest najpiękniejszy sposób dawania świadectwa wiary: „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widząc wasze dobre czyny, chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5, 16).

Niech więc światło naszej wiary będzie zawsze ciepłe i zapraszające – a nie zimne i oskarżycielskie. Tylko takie światło może innych prowadzi do Boga, także do odkrycia piękna katolicyzmu.

 

wtorek, 7 października 2025

Metaphysical fear

Every human being – without exception – experiences fear at different stages of life. It is one of the most universal and fundamental aspects of human existence. From early childhood onward, fear accompanies us in many forms and intensities, appearing both in everyday moments and in those more extreme, when our inner strength is most severely tested.

Fear wears many faces. Sometimes it arrives unexpectedly – as a barely perceptible breeze of unease, difficult to name or define Other times it builds up slowly until it erupts into an overwhelming storm of emotion that unsettles our inner peace and leads to a state in which a person feels helpless, even paralyzed.  

Sometimes, fear can take more complex and long-lasting forms: obsessive thoughts, persistent tension, inexplicable worries, or recurring panic attacks. It may grow from the soil of a specific trauma, but just as often it arises without any clear cause, surprising us with its intensity. At times, it strikes out of the blue; at other times, it lingers in the background – like a quiet, constant hum that cannot be silenced

Among all forms of human fear, there is one that eludes simple descriptions and classifications. It is the deepest and most primal, yet also the hardest to express in words: metaphysical fear, which philosophy calls ontological anxiety. Unlike other fears, it does not arise in response to a specific external threat, nor is it merely a biological reaction to stress or danger. Its source lies far deeper – in existence itself. 

It is a dread that grows from within a person, like a dark shadow accompanying the light of consciousness. It doesn’t arrive suddenly like a wave of fear, but seeps in slowly – often quiet, yet persistent. It is the pain of existence that requires no external circumstances to awaken.

The source of this dread lies in a fracture embedded in the very structure of human existence – a dissonance between who we are and who we sense we could become. We live suspended between finitude and the longing for infinity; between knowledge and the mystery that remains inaccessible; between presence and the feeling of emptiness. This tension creates a space for a dread that cannot be silenced or distracted – neither by entertainment, nor by daily routine, nor even by the most refined constructions of philosophical reflection.

We sense that we were made for something more. Deep within our soul flickers a longing – for wholeness, for meaning, for eternity. And it is this very intuition that makes our finitude so hard to bear. The body ages, time flows mercilessly, death draws closer with each passing day – and still, the heart cries out for more. It is from the impossibility of fulfilling our deepest desires that this dread emerges – not in response to anything tangible, but to the sheer fact of existence.

It is not fear of something, but fear from something – from being itself. From its fragility and inevitability. From our powerlessness in the face of our own limits. From our awareness that life, though precious, is uncertain and unmastered. That we are never fully at home – permanently unrooted, carried by the tide of transience.

This fear cannot be entirely eliminated. We may try to drown it out somehow – hide it beneath busyness, the relentless pursuit of success, or layers of false certainty – but sooner or later, it returns: in the silence of night, in a sudden question about the meaning of our daily struggles, in moments of losing something dear to us, or in times of deep crisis. And it does not return to destroy – but to awaken.

For ontological anxiety, though painful, carries within it the seed of spiritual rebirth. It can become a path –  not toward an abstract idea, but toward Someone real. Someone who does not erase fear, but gives it meaning. In the encounter with God, fear ceases to be endless darkness; it becomes light –  light that reveals the truth. And truth, though it may wound, is always the beginning of hope.

And thus, loneliness is overcome by the presence of Someone who knows our name and never turns His gaze away from us. Thanks to this loving Presence, the torment of existence gives way to entrustment.

 P.S. This is a fragment of the conference ("Overcoming Fear Through the Power of Trust") that will be delivered at the meeting of the Miriam Women's Community, which will take place on October 17th at St. Mark the Evangelist Parish in Targówek.

niedziela, 5 października 2025

Ziarnko gorczycy

Wielu z nas trwa w przekonaniu o swojej głębokiej wierze. Jednakże każde przeświadczenie na temat samego siebie niesie w sobie ryzyko złudzenia, zwłaszcza gdy dotyczy tak nieuchwytnej rzeczywistości, jaką jest wiara. To złudzenie może być niemal niezauważalne, lecz właśnie przez to staje się groźniejsze niż otwarta niewiara. Zakrywa bowiem prawdę o wierze, która – będąc darem – nie wypływa z człowieka, lecz zostaje mu udzielona. Nie jest tożsamościowym konstruktem psychicznym, ale odpowiedzią człowieka na spotkanie z Miłością.

Jak głęboko można zbłądzić w duchowej samoocenie, dobrze ukazuje scena zapisana przez św. Łukasza: „Apostołowie prosili Pana: «Przymnóż nam wiary». Pan rzekł: «Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a byłaby wam posłuszna»” ( 17,6). Na pierwszy rzut oka prośbę tę można odczytać jako przejaw pokory – uznanie własnej duchowej słabości. Wydaje się, że uczniowie, świadomi swoich ograniczeń, proszą o pomoc w ich przekroczeniu. Jednak odpowiedź Jezusa wskazuje na coś zupełnie innego: na to, że ich prośba nie wypływa z głębokiego rozeznania, lecz przeciwnie – jest przejawem trwania w nieświadomości co do własnego stanu duchowego.

Język grecki, w którym zapisano te słowa, pozwala jeszcze lepiej uchwycić ich sens. Jezus używa tu trybu warunkowego – zwanego modus irrealis – wyrażającego sytuację hipotetyczną, a co ważniejsze, całkowicie nierealną. W rzeczywistości Jezus komunikuje: «Nie macie wiary, bo gdybyście mieli wiarę choćby tak małą jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a byłaby wam posłuszna». To nie jest jedynie językowy niuans – to głęboka ontologiczna diagnoza: wiary nie można pomnażać tam, gdzie w ogóle jej brakuje.

Prośba uczniów – „Przymnóż nam wiary” – jest zatem paradoksalna: domagają się wzrostu czegoś, czego jeszcze w gruncie rzeczy nie posiedli. Odsłania się tutaj fundamentalna prawda o kondycji duchowej człowieka: często zamiast się nawrócić, próbujemy jedynie ulepszać nasze złudzenia.

Trudno nie zapytać w tym miejscu: ilu z nas, czytając te słowa, może z czystym sumieniem powiedzieć o sobie, że naprawdę wierzy? Czy nasza wiara jest siłą zdolną kształtować rzeczywistość, zmieniać to, co wydaje się niezmienne, wnosić pokój tam, gdzie panuje niepokój, nadzieję tam, gdzie pojawia się rozpacz?

A może nasza „wiara” jest raczej przekazanym przez tradycję konstruktem kulturowym, systemem przekonań, który funkcjonuje niezależnie od żywego doświadczenia Boga? Jeśli nie potrafimy uczynić nic, co by przekraczało granice tego, co możliwe jedynie ludzkimi siłami – jeśli nie potrafimy ufać, gdy wszystko wokół się rozpada – to być może nie mamy jeszcze tej wiary, o której mówi Jezus: tak maleńkiej jak ziarnko gorczycy, a zarazem tak potężnej, że przemienia rzeczywistość.

Właściwą modlitwą w takiej sytuacji nie jest więc: „Panie, przymnóż nam wiary”, lecz raczej: „Panie, spraw, abyśmy w ogóle uwierzyli. Zaradź naszemu niedowiarstwu”.

Moment kryzysu – egzystencjalnego, duchowego czy emocjonalnego – jest momentem prawdy. Właśnie wtedy objawia się, czy nasza wiara istnieje, czy też była tylko wyobrażeniem o niej. W chwilach lęku, smutku, rozpaczy, poczucia opuszczenia – tam, gdzie człowiek staje twarzą w twarz z własną bezradnością – tam okazuje się, czy naprawdę wierzymy, czy też tylko trzymamy się pojęcia „wiary”.

Lecz nawet jeśli doświadczamy braku prawdziwej, głębokiej wiary – nie jesteśmy pozostawieni samym sobie. Bóg, wbrew potocznemu przekonaniu, nie wymaga od nas posiadania wiary jako warunku łaski. Przeciwnie: to łaska poprzedza wiarę, rodząc ją w sercu człowieka. Zanim człowiek wypowie „wierzę”, Bóg już wypowiedział „kocham”. Człowiek wierzący to nie ktoś, kto „posiada” wiarę, lecz ktoś, kto został zdobyty przez Miłość i radośnie pozwala jej się objawiać w sobie i przez siebie.

piątek, 26 września 2025

Wspólnota Kobiet Miriam

Wielokrotnie zdarzało mi się zapraszać różne osoby – zarówno młodsze, jak i starsze – do udziału w spotkaniach jednej ze wspólnot działających przy parafii. Najczęściej czyniłem to wprost, w osobistych rozmowach albo w konfesjonale. Efekty bywały różne. Ci, którzy odmawiali, zazwyczaj tłumaczyli się troską o sprawy codzienne albo zwyczajnym brakiem czasu. W takich chwilach nawet przypomnienie słów Jezusa: „Starajcie się najpierw o królestwo Boże” (Mt 6,33) nie przynosiło oczekiwanego owocu. Myślę, że ta niechęć do wyjścia poza utarte schematy życia religijnego często jest przejawem zachwianej hierarchii wartości – sytuacji, w której Bóg, wbrew ustnym deklaracjom, nie znajduje się na pierwszym miejscu. Wówczas każdy pretekst okazuje się wystarczający, by usprawiedliwić duchowe trwanie w miejscu. Na szczęście w parafii jest też wiele osób, które podejmują wysiłek i angażują się w życie wspólnot. Jedną z nich jest Wspólnota Kobiet Miriam, istniejąca już od kilku lat. Tworzy ją ponad dwadzieścia członkiń – kobiety w różnym wieku i o różnych życiowych doświadczeniach: są wśród nich zarówno mężatki, jak i osoby niezamężne, a także jedna siostra zakonna. Inicjatorką i główną moderatorką tej wspólnoty jest pani Bożenka Dźwigała – kobieta inteligentna, o subtelnym usposobieniu i głębokiej duchowości. Spotkania odbywają się mniej więcej co trzy tygodnie. Mają stały rytm: część duchowa obejmuje wspólną modlitwę, konferencję księdza oraz adorację, a następnie następuje część warsztatowa, podczas której uczestniczki dzielą się refleksjami w mniejszych grupkach. Moja posługa w tej wspólnocie jest raczej skromna – ogranicza się do poprowadzenia pierwszej części spotkania – a jednak bardzo lubię te chwile. Członkinie wspólnoty mają w sobie coś wyjątkowego. Są ciepłe, życzliwe, niemal zawsze uśmiechnięte – co, przyznaję, nie jest moją najmocniejszą stroną. Najważniejsze jednak, że pozostają otwarte na treści duchowe, z sercem gotowym przyjąć to, co Pan Bóg pragnie im dać.

P.S. Poniżej link do medytacji, którą poprowadziłem na pierwszym po wakacjach spotkaniu tej wspólnoty:




piątek, 12 września 2025

Charlie Kirk

Bardzo poruszyła mnie wiadomość o śmierci Charliego Kirka, zamordowanego na uniwersytecie w Utah przez lewicowego ekstremistę. Wiele razy oglądałem nagrania jego rozmów z młodymi ludźmi, głównie studentami o poglądach lewicowych. Nie ze wszystkimi jego opiniami się zgadzałem, zwłaszcza tymi dotyczącymi wojny na Ukrainie, ale zawsze podziwiałem jego opanowanie, kulturę osobistą i szacunek okazywany rozmówcom.

Najbardziej fascynował mnie jego umysł – klarowna logika i spójność wywodów. Szczególne wrażenie robiła jego cierpliwość, widoczna zwłaszcza wtedy, gdy musiał bronić swoich przekonań. Niejednokrotnie myślałem, że na jego miejscu, wobec tak powszechnego zniewolenia umysłów przez ideologie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, sam dawno bym się poddał. On jednak wytrwale rozmawiał, argumentował, odwoływał się do zasad logiki i wierzył, że wobec siły prawdy każdy, kto szczerze poszukuje, musi się jej poddać. Walczył słowem – bez napastliwości, bez poniżania, bez ośmieszania.

Jego zabójca nie chciał rozmawiać. Zamiast argumentów użył kuli. To była nie tylko zbrodnia wobec człowieka, która przyniosła niewyobrażalne cierpienie jego najbliższym, zwłaszcza żonie i dzieciom, lecz także brutalny zamach na wolność słowa.

Po raz kolejny okazało się, że prorocy prawdy nie są w tym świecie mile widziani. Szczególnie w środowiskach określających się jako postępowe i światłe, gdzie – paradoksalnie – często brakuje tolerancji wobec tych, którzy myślą inaczej. Najgorsze, że ta nietolerancja zaraża innych, łatwowiernie przyjmujących ich utopijną wizję świata. To dlatego Charliego Kirka nie ma już wśród nas. Dołączył do grona męczenników prawdy.

Miejmy nadzieję, że i z tej śmierci narodzi się dobro. Jestem przekonany, że Kirk znajdzie naśladowców i że ostatecznie odważnych obrońców prawdy będzie coraz więcej.


środa, 30 lipca 2025

Tydzeń później

Mija tydzień od wydarzenia, które dla wielu ludzi wierzących, zwłaszcza tych głęboko związanych z Kościołem, okazało się trudne do ogarnięcia rozumem. Brutalne morderstwo, którego dopuścił się proboszcz jednej z podwarszawskich parafii, poruszyło opinię publiczną, a w środowisku księży wywołało wstrząs. Dla mnie ten wstrząs był szczególnie dotkliwy, bo sprawcą okazał się ktoś, kogo znałem osobiście – Mirek, mój kolega kursowy z seminarium. Przez sześć lat wspólnie studiowaliśmy, a przez pierwsze pół roku dzieliliśmy nawet ten sam pokój.

Nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Nie połączyła nas głębsza relacja, ani w czasie formacji, ani później. Ale znaliśmy się dobrze – wystarczająco, by ta tragedia dotknęła mnie osobiście. Po święceniach spotykaliśmy się sporadycznie: na zjazdach kursowych, przy okazji imienin któregoś z kolegów. Nikt z nas – przynajmniej ja – nie przypuszczał, że Mirek byłby zdolny do takiego czynu.

Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zrobił to, co zrobił. To przekracza moje możliwości pojmowania. Nie wiem, czy działał pod wpływem impulsu, czy był to objaw choroby psychicznej, a może efekt jakaś duchowej ciemności, która nim zawładnęła. Nie chcę i nie mogę być sędzią – od tego są właściwe instytucje, zarówno cywilne, jak i kościelne. Może w toku śledztwa ujawnią się okoliczności, które rzucą nowe światło na jego motywacje. Ale dziś – nie mam odpowiedzi.

Zamiast pytać „dlaczego?”, próbuję zrozumieć, co to wydarzenie mówi do mnie. Do nas – tych, którzy razem z Mirkiem przygotowywali się do kapłaństwa, którzy przez lata kroczyli tą samą drogą. Zauważalne było, że w ostatnim czasie Mirek coraz bardziej się oddalał. Wycofywał się, tracił kontakt, zamykał w sobie. Czy była to zwykła rezerwa, czy raczej cisza, z której można było odczytać, że dzieje się z nim coś naprawdę złego?

Biskup Marek Solarczyk, również nasz kolega z kursu, przesłał wiadomość z prośbą o odprawienie Mszy w intencji śp. pana Anatola – ofiary tego dramatu – oraz za Mirka, który, choć wciąż formalnie jest księdzem, zapewne niedługo zostanie wydalony ze stanu duchownego. Modlitwa zawsze jest czymś dobrym. W tym wypadku prośba o nią to gest ważny i potrzebny. Ale czy wystarczający?

Czy my, jako jego koledzy, nie powinniśmy również zadać sobie trudnych pytań? Czy nie należałoby zrobić rachunku sumienia z naszej wzajemnej odpowiedzialności? Czy nie przegapiliśmy chwili, w której mogliśmy – a może powinniśmy – zareagować? Czy nie zlekceważyliśmy subtelnych albo przeciwnie –  wyraźnych sygnałów? Czy w ogóle potrafimy – czy w ogóle chcemy – dostrzec w sobie nawzajem to, co niewłaściwe, mało kapłańskie, wymagające uwagi, a może nawet interwencji?

Odczuwam trudny do opisania niepokój – jakby ta tragedia była głośnym pukaniem Boga do drzwi mojego serca. I pytaniem, które nie daje mi spokoju: jeśli nawet tak dramatyczne wydarzenie nie wzbudzi we mnie głębszego pragnienia przemiany, to co musiałoby się wydarzyć, bym naprawdę zatrzymał się i zapytał: czy żyję moim powołaniem w pełni? Czy nie zadowalam się rutyną? Czy nie pozwalam, by duchowa obojętność tłumiła we mnie żywą relację z Bogiem i drugim człowiekiem?

Wiem jedno – samo wzburzenie to za mało. Emocje wkrótce opadną, ale zostanie pytanie o prawdę, o głębszy sens wydarzenia i o to, co to znaczy dla mnie. I ono nie może pozostać bez odpowiedzi.

czwartek, 24 lipca 2025

Rozsądek w cieniu emocji

Nie spodziewałem się, że ostatni wpis na tym blogu spotka się z tak żywym odzewem. Statystyki Bloggera, oparte na danych od giganta z Mountain View, wskazują już prawie tysiąc odsłon – liczba może skromna wedle standardów sieciowych, ale w przypadku mojej internetowej publicystyki dość znacząca. Zdecydowana większość reakcji była pozytywna. Zaledwie w kilku przypadkach pojawiły się głosy krytyczne – do czego każdy czytelnik ma pełne prawo – ale raz czy dwa natknąłem się na zarzut, który zaskoczył mnie szczególnie: że mój tekst jest… niechrześcijański.

Choć jego autorzy nie uzasadnili tej oceny, domyślam się, że chodziło o niechęć wobec mojej niezgody na bezwarunkowe otwarcie granic. Dla niektórych, być może zbyt gorliwie identyfikujących miłosierdzie z naiwną dobrodusznością, każda próba stawiania granic jawi się jako wyraz twardego serca – może wręcz sprzeniewierzenia się nauczaniu Chrystusa.

Osobiście uważam, że spory dotyczące imigracji, z którymi dzisiaj mamy do czynienia, zbyt często przybierają formę moralizowania oderwanego od rzeczywistości. Nie brakuje takich, którzy wzywają Kościół katolicki do tego, by stał się bezwarunkowym orędownikiem otwartych granic – czy chodzi o przybyszów legalnych, czy też tych, którzy przekraczają granice niezgodnie z prawem. Nawoływania te, powołujące się na ducha Ewangelii, nierzadko sprowadzają się do uproszczonego imperatywu: każdy obcy zasługuje na przyjęcie. Tymczasem głos Kościoła nie może być echem emocjonalnych impulsów oderwanych od kontekstu – lecz winien pozostać głosem roztropności i moralnej odpowiedzialności.

Chrześcijaństwo, bez wątpienia, wzywa do gościnności i życzliwości wobec cudzoziemca – jest to wezwanie głęboko osadzone w nauczaniu Jezusa i tradycji biblijnej. Ale utożsamianie tego wezwania z bezkrytyczną afirmacją każdej migracji – bez względu na okoliczności czy możliwe jej skutki – wydaje się być nie tylko nadinterpretacją, ale także niebezpiecznym zafałszowaniem. W moim odczuciu takie podejście stanowi nadużycie Ewangelii, która nie jest przecież manifestem politycznym, lecz drogowskazem do rozpoznawania prawdy w konkrecie życia.

Święty Tomasz z Akwinu – postać mi szczególnie bliska – przypomina, że miłość bliźniego nie stoi w sprzeczności z wymogami sprawiedliwości. Przeciwnie, sprawiedliwość i troska o dobro wspólne są nieodłącznymi warunkami prawdziwej miłości. Państwo, jako stróż ładu społecznego, nie tylko ma prawo, lecz wręcz obowiązek rozróżniać pomiędzy tymi, którzy swoją obecnością ubogacają wspólnotę, a tymi, których działania mogą tej wspólnoty poważne zagrozić. Prawo do obrony wspólnoty nie jest bynajmniej przejawem egoizmu, lecz wyrazem odpowiedzialności.

Nie każdy bowiem, kto przybywa, czyni to w duchu pokoju. Przybysz, który zakrada się nocą do cudzego domu z zamiarem kradzieży – pozostaje przybyszem, ale nie takim, którego należy witać z otwartymi ramionami. Nie piszę tego z teoretycznej perspektywy – kilka lat temu w jednej z podlaskich wsi miejscowy proboszcz, znany z dobroci serca, otworzył drzwi przed człowiekiem, który od dawna był postrachem lokalnej społeczności. Ten człowiek – „przybysz” – brutalnie zamordował księdza dla niewielkiej sumy pieniędzy. Ani przedtem, ani potem nie okazał cienia skruchy. Ten bolesny przykład pokazuje, że nie każdemu należy ufać – i nie każdego należy zapraszać do środka.

W świecie, w którym realnie istnieje zło, stawianie granic nie jest sprzeniewierzeniem się miłosierdziu – przeciwnie, bywa warunkiem koniecznym jego mądrego praktykowania. W kontekście polityki migracyjnej państwa, miłosierdzie nie polega na zniesieniu granic, ale na ich mądrym zarządzaniu: otwieraniu tam, gdzie służą dobru; zamykaniu tam, gdzie ich przekroczenie mogłoby prowadzić do krzywdy.

Święty Tomasz, analizując prawo Mojżeszowe, wskazuje z wielką jasnością: cudzoziemiec zasługuje na szacunek i godne traktowanie, ale nie każdy z definicji i natychmiast powinien zostać uznany za pełnoprawnego członka wspólnoty politycznej. Włączenie w życie narodu wymaga czasu – nie tylko na przyswojenie jego kultury i wartości, lecz także na zakorzenienie się w jego historii oraz wykształcenie gotowości do współodpowiedzialności za jego los. Naród to nie przypadkowy zbiór jednostek, lecz żywy organizm, wspólnota pamięci, kształtowana przez pokolenia.

Dlatego właśnie nie może być mowy o przyzwoleniu na niekontrolowaną migrację, której skala przekracza zdolność wspólnoty do asymilacji. Bezwarunkowe „herzlich willkommen” nie tylko naraża na szwank wewnętrzną spójność wspólnoty i jej tożsamość, ale – w dalszej perspektywie – może prowadzić do jej daleko idącego osłabienia, a nawet całkowitej dezintegracji. Roztropność nie polega na odrzuceniu drugiego człowieka – lecz na ochronie dobra wspólnego, które jest warunkiem prawdziwej i trwałej solidarności.

Kościół katolicki nie odwraca się od cierpiących i potrzebujących. Ale jego troska, jeżeli ma być dojrzała i naprawdę chrześcijańska, musi być równoważna – obejmować zarówno tych, którzy szukają pomocy, jak i tych, którzy mieliby tę pomoc ofiarować. Oczekiwanie, że Kościół porzuci zasady roztropności i stanie się narzędziem ideologicznych kampanii – to oczekiwanie zaprzeczające jego misji.

Przede wszystkim Kościół nie jest i nigdy nie powinien być zakładnikiem skrajności – ani naiwnego uniwersalizmu, który rozpuszcza wspólnotę narodową w umasowionym społeczeństwie, ani ciasnego nacjonalizmu, który w imię ochrony tożsamości zamyka serce przed drugim człowiekiem. Jego zadaniem – i tym samym naszym zadaniem – jest podążanie drogą trudną, ale konieczną: drogą, która łączy miłosierdzie ze sprawiedliwością, współczucie z mądrym rozeznaniem, a otwartość z ochroną tego, co dla wspólnoty najcenniejsze.

Nie jest to droga efektowna ani popularna w świecie opartym na ideologicznych radykalizmach i populistycznych emocjach. Ale właśnie idąc tą drogą, Kościół pozostaje wierny Ewangelii, która uczy, że człowiek nie jest „samotną wyspą” i nie żyje tylko sam dla siebie, lecz zawsze we wspólnocie, której jest członkiem i za którą również ponosi odpowiedzialność.

poniedziałek, 21 lipca 2025

Kilka słów polemiki z listem kardynała Grzegorza Rysia o uchodźcach i migrantach

Właśnie zapoznałem się z listem pasterskim kardynała Grzegorza Rysia, opublikowanym 15 lipca. Choć bezpośrednio skierowany do wiernych diecezji łódzkiej, z uwagi na osobę Autora spotkał się z szerokim odzewem także poza jej granicami. Również i ja postanowiłem podzielić się kilkoma refleksjami, które nasunęły mi się po jego lekturze.

Kardynał Grzegorz Ryś podejmuje temat gorący i budzący emocje – stosunek Polaków do migrantów i uchodźców. Choć dokument ten przeniknięty jest, jak się zdaje, szczerą troską duszpasterską, nie sposób nie zauważyć, że wiele zawartych w nim tez budzi wątpliwości – zarówno na gruncie społecznym, jak i teologicznym..

Kardynał dość łatwo przypisuje przeciwnikom masowej migracji etykiety takie jak: „hejt”, „strach”, „stereotypy”, „nienawiść”. Tymczasem wielu Polaków – także osób głęboko wierzących – wyraża swoje obawy w sposób rzeczowy, oparty na realnych doświadczeniach krajów zachodnich. Czy sceptycyzm wobec promowanego modelu multikulturowości, który w wielu państwach doprowadził do głębokich kryzysów tożsamości i bezpieczeństwa, naprawdę musi być utożsamiany z nienawiścią? Czy nawoływanie do ostrożnej polityki migracyjnej to wyraz „strachu przed obcym”, czy raczej odpowiedzialności za przyszłość wspólnoty narodowej i lokalnej?

Kardynał zdaje się nie dostrzegać, że troska o własny dom, ojczyznę i dziedzictwo kulturowe nie musi mieć nic wspólnego z językiem nienawiści. Nie każdy, kto sprzeciwia się bezwarunkowemu otwieraniu granic, zdradza tym samym naukę Chrystusa. Wręcz przeciwnie – odpowiedzialność za dobro wspólne, za bezpieczeństwo i spójność wspólnoty, także należy do porządku chrześcijańskiej miłości.

W liście pojawia się stanowcze stwierdzenie: „każdy człowiek ma prawo wybrać sobie miejsce do życia”. Brzmi to szlachetnie i pozostaje w zgodzie z katolicką nauką społeczną – nie może być jednak interpretowane jako bezwarunkowe zobowiązanie państw do spełniania każdego takiego wyboru. Moralne prawo do migracji nie jest tożsame z prawem do osiedlenia się w dowolnie wybranym kraju, bez względu na jego realne możliwości, sytuację gospodarczą czy wymogi związane z bezpieczeństwem wewnętrznym. Gościnność – owszem – jest cnotą, ale musi iść w parze z roztropnością.

Wbrew sugestii kardynała, Kościół nigdy nie nauczał o bezwarunkowym obowiązku przyjmowania wszystkich migrantów. Przeciwnie – Katechizm Kościoła Katolickiego (pkt 2241) stwierdza jednoznacznie: „władze polityczne mogą, z uwagi na dobro wspólne, poddać prawo do emigracji różnym warunkom prawnym”.

Miłość bliźniego nie może być emocjonalnym impulsem oderwanym od rozeznania, rozsądku i odpowiedzialności. Miłość to nie naiwność. Święty Tomasz z Akwinu przypominał, że prawdziwa miłość nie może istnieć w oderwaniu od prawdy i rozumu. Czy zatem ostrożność – motywowana troską o uniknięcie błędów popełnionych przez kraje takie jak Francja czy Szwecja – miałaby być sprzeczna z Ewangelią?

Czy naprawdę zasługuje na krytykę społeczeństwo, które chce chronić swoją tożsamość kulturową, językową i religijną? Tak – chrześcijaństwo nie jest „religią plemienną”. Ale równie prawdziwe jest to, że nie głosi utopii świata bez granic. Ewangelia nie jest duchowym odpowiednikiem utworu Imagine Johna Lennona, w którym narodowość, religia i własność mają się rozpłynąć w imię abstrakcyjnej jedności. Wiara chrześcijańska nie neguje konkretu – zakorzenienia, przynależności, troski o własną wspólnotę. To właśnie one są przestrzenią, w której miłość bliźniego nabiera realnego kształtu.

Apel o „nawrócenie języka”, obecny w liście kardynała, jest zrozumiały i sam w sobie godny uznania. Jednak sugestia, że ci, którzy nie podzielają jednej – choćby hierarchicznej – interpretacji Ewangelii, powinni po prostu „zamilknąć”, brzmi bardziej jak próba cenzury niż przejaw duszpasterskiej troski. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie chodzi tu o wspólne poszukiwanie prawdy, lecz o uciszenie tych, którzy w sprawie migracji myślą inaczej. W tle pobrzmiewa ton moralnej wyższości – charakterystyczny niestety dla części elit opiniotwórczych, także, niestety, tych kościelnych – który częściej zwiększa polaryzację, niż prowadzi do autentycznego dialogu. I to nierzadko wbrew deklarowanym intencjom otwartości i braterstwa.

Czy nie lepiej byłoby – zamiast wyższościowych połajanek – zaprosić do uczciwej, otwartej debaty o tym, jak realnie połączyć naukę Kościoła z troską o lokalne wspólnoty i bezpieczeństwo państwa? Czy przeciętny katolik naprawdę musi dziś wybierać między naiwną filoksenią – bezkrytyczną „miłością do obcych” – a prymitywną ksenofobią?

List kardynała Rysia to – taką mam nadzieję – wyraz duszpasterskiej wrażliwości. Jednak nie sposób nie dostrzec, że stanowi on również przykład teologicznego uproszczenia oraz polemicznej jednostronności. Kościół powinien uczyć miłości, co do tego nie ma wątpliwości – lecz nie może przy tym wymagać naiwności. Otwarty, gościnny dom nie może oznaczać braku odpowiedzialności za bezpieczeństwo tych, którzy mieszkają w nim od pokoleń. Wrażliwość wobec migrantów nie powinna prowadzić do moralnego potępienia własnego narodu za instynkt samozachowawczy – nawet jeśli czasem przybiera on formy niepokojące, które rzeczywiście wymagają ewangelicznej korekty.

Żądali znaków

Od wieków filozofia przypomina, że poznanie tego, co najgłębsze, nie dokonuje się poprzez zdobycie, ale poprzez otwarcie. Święty Augustyn opisywał Boga jako Deus absconditus – Boga ukrytego, a zarazem Deus revelatus – Boga, który się objawia. To napięcie między ukryciem a odsłonięciem towarzyszy ludzkiemu doświadczeniu nieustannie. Martin Heidegger zauważał, że Byt objawia się jedynie wobec otwartości – nie tam, gdzie jest wymuszany, lecz tam, gdzie zostaje przyjęty z pokorą. Prawda nie narzuca się siłą. Objawia się cicho, jak światło wpadające przez uchylone okno – tym, którzy są gotowi ją dostrzec.

Rozmówcy Jezusa – uczeni w Piśmie i faryzeusze – stanowili nie tylko elitę religijną swojej epoki. Reprezentowali także sposób myślenia, w którym Bóg zostaje sprowadzony do funkcji: narzędzia spełniającego oczekiwania człowieka. Ich słowa: „Chcielibyśmy zobaczyć jakiś znak”, nie wypływały z wiary ani z duchowego poszukiwania. Były formą nacisku – próbą zmuszenia Boga, by potwierdził swoją tożsamość na ich warunkach.

To nie była pokorna modlitwa, lecz duchowy szantaż. W istocie mówili: „Pokaż, co potrafisz, abyśmy mogli ocenić, kim jesteś”. Człowiek, który powinien szukać Boga, stawia się ponad Nim. Odwraca w ten sposób porządek istnienia, zakładając, że to on będzie sądził Stwórcę. Zamiast pozwolić Bogu przemieniać swoje myślenie, usiłuje zamknąć Go w ramach własnych wyobrażeń.

Jezus nie odpowiada na to żądanie widowiskowym cudem. Nie dlatego, że nie może, lecz dlatego, że nie taki jest Jego sposób działania. Bóg nie przychodzi, by imponować – przychodzi, by zbawiać. A zbawienie nie rozgrywa się na oczach tłumu, w huku i świetle, lecz w ciszy, w wolnym akcie serca, w gotowości, która nie stawia warunków.

Zamiast dominować, Bóg się uniża. Zamiast błyszczeć, pozwala się odrzucić. Objawia się – jak zawsze – w paradoksie: w potędze ukrytej w słabości, w życiu, które rodzi się ze śmierci, w chwale, która wypływa z krzyża.

Znaki Boga nie mają za zadanie narzucać się ani przekonywać na siłę. Ich celem nie jest zamilczenie wątpliwości, ale zaproszenie do relacji. Nie są spektaklem, lecz przestrzenią spotkania. Są subtelne, ale wystarczające dla tych, którzy szukają prawdziwie.

Jak przekonywał Blaise Pascal, Boga dostrzegają jedynie ci, którzy szukają Go całym sercem – całą swoją istotą: rozumem, wolą, uczuciem i duchową otwartością. „Zamiast skarżyć się, że Bóg jest ukryty – pisał – złóżcie Mu dzięki, że tyle z siebie odsłonił”.

W tym świetle słowa: „Znaki są wszędzie” nie są jedynie poetyckim obrazem. To głębokie stwierdzenie o strukturze rzeczywistości. Bóg, jak uczył św. Tomasz z Akwinu, pozostawia ślad swojej obecności w każdym stworzeniu. Ale to nie oczy ciała, lecz oczy serca potrafią ten ślad rozpoznać. Nieprzypadkowo Antoine de Saint-Exupéry pisał: „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.

Obecność Boga dostrzegają nie ci, którzy żądają dowodów, ale ci, którzy pozwalają się Jemu prowadzić – nawet wtedy, gdy droga wiedzie przez mrok. Bo wiara nie jest odpowiedzią na dowód, lecz odpowiedzią na miłość. A miłość nie narzuca się nigdy.

sobota, 19 lipca 2025

Maria wybrała najlepszą cząstkę

Te pozornie proste słowa, wypowiedziane przez Jezusa do Marty, niosą ze sobą przesłanie o niezwykłej głębi. Odsłaniają Jego spojrzenie na człowieka – spojrzenie, które przenika do samego sedna ludzkiej natury. W tym jednym zdaniu zawarta jest cała antropologia chrześcijańska – wizja człowieka jako istoty wolnej, zdolnej do wyboru, zaproszonej do odpowiedzialności za własne życie.

Według tej wizji człowiek nie jest jedynie uczestnikiem moralnych zmagań między dobrem a złem. Znacznie częściej staje przed wyborem trudniejszym, bo subtelniejszym: między dobrem a dobrem większym. Dopiero wtedy, gdy potrafi w tej przestrzeni rozpoznać dobro najwyższe i po nie sięgnąć, urzeczywistnia w sobie pełnię człowieczeństwa.

Właśnie to uczyniła Maria. Nie przez działanie, ale przez obecność. Nie przez słowa, lecz przez ciszę. Po prostu – usiadła. Zatrzymała się. I słuchała.

W tej cichej postawie objawiła się mądrość serca, które wie, że chwila bliskości z Bogiem to nie zwykłe zdarzenie – to moment łaski. Maria rozpoznała tę chwilę. Dostrzegła, że obecność Jezusa – wcielonego Słowa – to nie powtarzalna okazja, lecz wieczne „teraz”, które domaga się uwagi. Zrozumiała, że istnieją chwile, w których czas przestaje płynąć linearnie, a zaczyna pulsować znaczeniem. I że w takich chwilach nie chodzi o to, by mówić, ale by słuchać. Nie po to, by zrozumieć wszystko, ale by pozwolić, aby to, co najważniejsze, przemówiło samo.

Dostrzegła, że Ten, który mówi, ma moc odpowiedzieć na pytania, które człowiek nosi w głębi duszy: kim jestem? dokąd zmierzam? jaki jest sens mojego życia? Pytania te nieustannie powracają, a odpowiedzi bywają ulotne, fragmentaryczne, nierzadko powierzchowne. Ale Maria chciała czegoś więcej. Nie szukała informacji – szukała sensu. Dlatego wybrała milczenie, które nie jest brakiem słów, lecz przestrzenią dla Słowa.

A my? Czy potrafimy – w świecie nadmiaru słów i rozproszonych głosów – zdobyć się na podobny akt zatrzymania? Czy znajdujemy jeszcze przestrzeń na to, by nie tylko słyszeć, ale słuchać? By usiąść u stóp Pana – choćby z otwartą Biblią – i pozwolić, by Jego głos przeniknął naszą codzienność? Czy dopuszczamy Go do głosu w miejscach, gdzie rozstrzygają się nasze decyzje, nasze wybory, nasze „tak” i „nie”? Czy Jego słowo kształtuje nas i przemienia?

Ewangelia ukazuje scenę, w której ludzie – ogarnięci pragnieniem prawdy – pieszo okrążają jezioro Genezaret, by ponownie spotkać Jezusa. Ich pragnienie jest silniejsze niż zmęczenie, silniejsze niż pragmatyzm codzienności. Jezus, choć szukał chwili wytchnienia, wzrusza się ich obecnością – bo „byli jak owce nie mające pasterza” (Mk 6,34). Ta scena ukazuje prawdziwy głód – głód sensu, który domaga się odpowiedzi większej niż świat może udzielić.

Czy i we mnie jest taki głód? Czy żywa jest we mnie tęsknota za sensem, który nie wyczerpuje się w użyteczności? Czy pragnienie słowa Bożego we mnie dominuje, czy raczej ustępuje miejsca codziennym troskom i zgiełkowi informacji, który zatyka uszy naszej duszy?

Betania – miejsce, w którym Maria słuchała Jezusa – nie jest fizyczną lokalizacją. Jest stanem ducha. Może objawić się wszędzie, gdzie człowiek zatrzymuje się z uwagą i otwiera na to, co większe niż on sam. Bóg mówi wciąż – ale tylko ci, którzy chcą naprawdę słuchać, którzy nie zatrzymują się jedynie na poziomie intelektualnego przyswajania, potrafią rozpoznać Jego głos.

Karl Rahner, jeden z najwybitniejszych teologów XX wieku, zatytułował swoje najważniejsze dzieło: Słuchacze Słowa. Uważał, że właśnie to określenie najpełniej oddaje istotę bycia chrześcijaninem. Chrześcijanin to ktoś, kto słucha Boga – uważnie, pokornie, wiernie – i pozwala, by Boży głos wybrzmiewał w jego codzienności. To nie tylko forma pobożności – to prawdziwa filozofia istnienia. Być słuchającym to trwać w napięciu między skończonością a Tajemnicą, która przemawia.

Tylko w takim słuchaniu rodzi się prawdziwe świadectwo. Tylko wtedy SŁOWO może się wcielać na nowo – przez nasze życie, naszą obecność, nasze wybory. Tylko wtedy codzienne gesty nabierają charakteru epifanijnego – stają się znakiem tego, co niewidzialne, a zarazem najbardziej realne.

Na tym polega świętość. Nie na nadzwyczajności, lecz na głębokim wsłuchaniu się w Tego, który Jest. Święci to ci, którzy całym sobą usłyszeli Słowo – i sami stali się jego echem. Echem Miłości, która przemienia świat.