niedziela, 7 grudnia 2025

Ciocia Marysia

Wczoraj w kościele w Korycinach – niewielkiej podlaskiej wiosce, która od kilkunastu lat znana jest z położonego na jej obrzeżach Ziołowego Zakątka, unikatowego w skali kraju obiektu agroturystycznego – odprawiłem mszę pogrzebową mojej cioci Marysi. Odeszła w wieku 89 lat, pozostawiając po sobie nie tylko pustkę w domu, który przez dziesięciolecia tętnił jej obecnością, ale też głęboki ślad w sercach tych, którzy mieli szczęście znać ją bliżej.

Choć formalnie nasze pokrewieństwo nie było bliskie – jej dziadek i mój pradziadek byli rodzonymi braćmi – zawsze nazywałem ją „ciocią”. I myślę, że nie tylko z przyzwyczajenia. Tak właśnie się ją odczuwało – jako kogoś bliskiego, niezwykle serdecznego.

Przez większość swojego życia mieszkała w starej, drewnianej gajówce, ukrytej głęboko w lesie, na uboczu – z dala od cywilizacji, ale blisko natury i jej rytmów. Najpierw dzieliła to miejsce z mężem Wacławem i dwójką dzieci – Gabrysią i Andrzejem. Wspólnie tworzyli dom, który – choć skromny – wypełniał się ciepłem rodzinnego życia, pracą, modlitwą i codziennym trudem, ale też śmiechem i spokojem. Po śmierci Wacława, która była dla niej wielkim ciosem, ciocia Marysia przez kilkanaście lat mieszkała tam już sama. Nie chciała się przeprowadzać – mówiła, że to jej miejsce na ziemi, że tam wszystko jest jej znajome, że tam najlepiej się modli i śpi.

Ciocia Marysia była kobietą pełną życia. Emanowała ciepłem, uśmiechem i wewnętrzną siłą. Mimo licznych chorób, które z czasem zaczęły jej mocno doskwierać, zachowywała niezwykłą odporność fizyczną i psychiczną. Pamiętam dobrze moment sprzed kilku lat, gdy – mając już 85 lat – z energią i determinacją rąbała drewno na zimę. Dla niej to była zwykła codzienność, nie jakiś nadludzki wysiłek. Żyła skromnie, w warunkach, które dziś nazwalibyśmy surowymi – bez łazienki, z kuchnią kaflową, z dala od cywilizacji.

Czasem ją odwiedzałem. Zdarzało się, że zostawałem na noc w jej gajówce. Pamiętam te noce – otulone nieprzeniknioną ciemnością i głęboką ciszą, przeszywaną jedynie odgłosami lasu – skrzypieniem starych drzew, pohukiwaniem sowy, czasem jakimś niepokojącym szelestem tuż za ścianą. Dla kogoś przyzwyczajonego do miejskiego gwaru te dźwięki mogły wydawać się wręcz złowrogie.

Choć sam raczej nie należę do osób lękliwych, w takich chwilach uświadamiałem sobie, jak wielką odwagą i siłą ducha musiała cechować się ciocia, by przez tyle lat mieszkać tam sama, w zupełnym odosobnieniu. Żyła tam, jakby była częścią tej ziemi – oswojona z ciszą, zaprzyjaźniona z samotnością, niewzruszona wobec tego, co dla innych mogłoby być źródłem niepokoju.

Nigdy nie mówiła o strachu. Gdy pytałem, czy się nie boi, tylko się uśmiechała i mówiła o „Bożej opiece”. Żyła zakorzeniona w wierze – głęboko, prawdziwie. W ostatnich latach modlitwa stała się jej codziennym towarzyszem. Siadała w fotelu albo na drewnianej ławie przy piecu, z różańcem w dłoni i szeptała słowa, które znała na pamięć. Modliła się także za mnie – wiem to, bo często o tym wspominała. Dziś ta myśl szczególnie mnie porusza. Wierzę, że jej cicha modlitwa wciąż mnie otacza.

Była niezmiennie życzliwa, przejęta sprawami swoich bliskich – dzieci, wnuków i wnuczek. Jej troska była głęboka, szczera, nigdy powierzchowna. Żyła ich radościami i smutkami, cieszyła się każdym sukcesem, nawet najmniejszym, i martwiła każdym niepokojem, który dotykał kogoś z rodziny.

Była również żywo zainteresowana także moim życiem – nie tylko tym, co działo się na powierzchni, ale i tym, co kryło się głębiej: moimi przemyśleniami, rozterkami, nadziejami. Co więcej, pytała też o losy mojego rodzeństwa, pamiętała o drobnych szczegółach z ich życia, które dla innych mogłyby być nieistotne. Jej pamięć i empatia były zadziwiające.

Nazywała mnie z czułością „księżulkiem” – było w tym określeniu coś wyjątkowo serdecznego, niemal pieszczotliwego. Czasami, z właściwym sobie humorem i lekkością, mówiła na mnie „dzieciaku”, co za każdym razem wywoływało uśmiech – zwłaszcza że sam zbliżam się już do sześćdziesiątki. 

Na jej twarzy, pooranej głębokimi bruzdami, malowały się prostota i dobroć. W tych zmarszczkach zapisana była cała historia jej życia – długiego, pracowitego, nierzadko naznaczonego trudem i cierpieniem. Uosabiała to, co najpiękniejsze w starszym pokoleniu Podlasia: uczciwość, naturalność, szczerość, pogodne usposobienie oraz tę szczególną, dojrzałą mądrość, która rodzi się z codziennego zmagania się z losem i życia w głębokiej harmonii z naturą.

Coraz mniej już takich ludzi pośród nas. Odchodzą po cichu, bez rozgłosu, zabierając ze sobą świat wartości, który dziś wydaje się coraz bardziej zapomniany. To świat prostoty, odpowiedzialności, szacunku dla pracy, człowieka i natury – świat, który formował charaktery poprzez trud codzienności, a nie przez doraźną gratyfikację. Współczesność, szczególnie młode pokolenie, coraz częściej zdaje się odwracać od tych korzeni, pochłonięte przez powierzchowną, często ogłupiającą rozrywkę, oferowaną przez technologiczne gadżety i cyfrowy świat.

Szkoda, że tak wielu młodych ludzi odnosi się dziś z obojętnością, a nawet lekceważeniem do osób starszych, nie dostrzegając, że w tych milczących, często pochylonych ku ziemi świadkach minionych czasów kryje się skarbnica doświadczeń, mądrości i życiowych lekcji – prawdziwa szkoła życia, której nie zastąpi żadna aplikacja ani ekran smartfonu czy komputera.

Będzie mi Ciebie brakować, kochana Ciociu. Wierzę, że teraz modlisz się za mnie w domu Ojca – Tego, którego chwaliłaś całym swoim życiem, przede wszystkim swoją pokorą, prostotą i czystym sercem.


piątek, 5 grudnia 2025

Iluzja bogactwa

W tłumie słuchaczy Jezusa znajduje się człowiek, który w pewnym momencie kieruje do Niego pozornie uzasadnioną prośbę: „Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby podzielił się ze mną spadkiem.” (Łk 12,13). Na pierwszy rzut oka to zwykły spór rodzinny o majątek, a jednak to jedno zdanie odsłania znacznie głębszy problem – iluzję, która towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów: przekonanie, że sens i wartość życia zależą od tego, co i ile się posiada. Że materialne dobra mogą wypełnić egzystencjalną pustkę i dać nam wymarzone szczęście.

Jezus nie podejmuje sporu. Zamiast zaangażować się w rozstrzyganie spraw majątkowych, opowiada przypowieść o bogaczu, któremu pole przyniosło obfity plon. Człowiek ten, działając w duchu logiki ekonomicznej, planuje rozbudowę spichlerzy i snuje wizję życia opartego na konsumpcji: „Masz wielkie dobra na długie lata. Jedz, pij i używaj życia!” Ale ta wizja – za którą kryje się zapewne skrajnie materialistyczny światopogląd – zostaje nagle zdemaskowana słowami Boga: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie. Komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12,20). Nie są one tylko ostrzeżeniem przed śmiercią. Te słowa to radykalne zakwestionowanie całej koncepcji ludzkiego życia, w której wartość człowieka zależy od stanu posiadania. To mocne przypomnienie, że nasze ziemskie życie jest kruche, a śmierć, która potrafi przyjść nagle i niespodziewanie, nie pyta o stan konta.

Zdanie to jest jak błysk światła w ciemności – w jednej chwili obnaża ułudę, której ulega wielu ludzi, próbując budować trwałe szczęście na fundamentach nietrwałej materii. Jezus nie potępia bynajmniej dóbr materialnych jako takich. Demaskuje jednak mentalność, w której dobra te stają się substytutem bezpieczeństwa. Przypomina, że człowiek, jako byt duchowo-cielesny, nie może budować swojej tożsamości wyłącznie na tym, co przemijające. Bogactwo nie chroni przed doświadczeniem bezsensu, nie odpowiada bowiem na pytanie „po co żyję?”.

To złudzenie nie jest obce żadnemu z nas. Często – nawet nieświadomie – wypowiadamy w myślach życzenie: „Gdybym tylko miał więcej… Gdybym był bogaty…”. Ulegamy w ten sposób narracji, wedle której pieniądze rozwiążą nasze problemy, naprawią relacje, uleczą rany, dadzą nam upragnione szczęście i wewnętrzny pokój. Tymczasem wystarczy jedno niefortunne wydarzenie – nieuleczalna choroba, nagła utrata pracy lub majątku, zawód ze strony kogoś, komu ufaliśmy niemal bezgranicznie, śmierć bliskiej osoby – aby cały nasz system bezpieczeństwa, który z takim trudem budowaliśmy, runął jak domek z kart. To pokazuje, że materialne zasoby nie są w stanie dać nam poczucia sensu w chwilach kryzysu. Prawdziwy fundament, na którym należy budować, musi mieć charakter nieprzemijający, transcendentny.

Zupełnie inny obraz jawi się w spotkaniu Jezusa z Zacheuszem. To również człowiek bogaty – zwierzchnik celników – ale jego historia jest dobrą ilustracją tego, jak można przejść od iluzji posiadania do prawdy bycia. Zacheusz wie już, że bogactwo nie eliminuje samotności. Mimo zewnętrznego sukcesu czuje się wewnętrznie pusty i odrzucony – jak ktoś, kto posiada wszystko, a zarazem nic. Jest duchowo bezdomny. Jego błąd polegał na tym, że próbował zbudować swoją tożsamość na tym, co społeczeństwo uznaje za sukces: władza, pieniądze, wpływy. Ale zamiast spodziewanego szacunku, zyskał izolację, doświadczając różnych form ostracyzmu.

Gdy dowiaduje się, że Jezus przechodzi przez Jerycho, coś w nim pęka. Biegnie. Wspina się w pospiechu na drzewo – jak ktoś, kto porzucił racjonalne kalkulacje i troskę o zewnętrzny wizerunek. Przestaje bać się śmieszności, bo rodzi się w nim autentyczne pragnienie spotkania. Za tym pragnieniem kryje się niejasna, lecz głęboka nadzieja: że być może istnieje inna forma istnienia, że może jeszcze również dla niego jest miejsce w świecie miłości.

I rzeczywiście – Jezus zatrzymuje się w jego domu. Siedząc za stołem, nie wypowiada ani słowa wyrzutu. Nie rozlicza Zacheusza z jego przeszłości. Wystarcza Jego obecność – spojrzenie, które widzi głębiej niż pozory. To spojrzenie rozsadza skorupę iluzji. Zacheusz sam, spontanicznie i z radością, oddaje połowę swojego majątku ubogim, a tych, których skrzywdził – wynagradza poczwórnie. W jednej chwili odchodzi od życia opartego na gromadzeniu ku życiu opartemu na dawaniu. Nie z przymusu, lecz z radości. Od tej chwili jego tożsamość zostaje zakorzeniona w relacji, a nie w posiadaniu. Jezus nie odebrał mu życia – On odrodził Zacheusza do nowego życia, dając mu powód do prawdziwej radości.

Bogactwo samo w sobie nie jest złe. Staje się pułapką dopiero wtedy, gdy zaczynamy budować na nim swoją tożsamość, gdy wartość siebie samego mierzymy stanem posiadania, a nie głębią istnienia. Spotkanie z Jezusem zmienia perspektywę: pozwala zobaczyć rzeczy materialne w ich właściwym świetle – jako środki, nie cele. Jako narzędzia miłości, a nie substytuty szczęścia. I przypomina, że tylko to, co wieczne, może nadać sens temu, co przemijające.



środa, 3 grudnia 2025

Iluzja mocy

Piotr – jeden z najbliższych uczniów Jezusa – był postacią nietuzinkową, niezwykle barwną. Jego temperament sprawiał, że działał szybko, często kierując się sercem bardziej niż rozumem. Był spontaniczny, czasem wręcz impulsywny, ale też pełen gorliwości i pasji. W jego postawie nie brakowało autentyczności. Gdy coś czuł – natychmiast dawał temu wyraz, zarówno w słowach, jak i w czynach.

Jego serce biło mocno dla Mistrza. Gdziekolwiek szedł Jezus, Piotr chciał być tuż obok. Chętnie też deklarował niezłomną wierność, nawet w obliczu zagrożenia, nawet gdyby ceną miała być utrata życia. W kluczowym momencie, gdy Jezus zapowiada swoją mękę i śmierć, Piotr – z żarliwością i bez cienia wahania – deklaruje: „Choćby wszyscy Cię opuścili – ja nigdy Cię nie opuszczę!” (Mt 26, 33)

To wyznanie nie jest jedynie świadectwem miłości i przywiązania – to także manifest wiary we własne siły. Piotr ufa sobie – swojej wewnętrznej mocy. Wydaje mu się, że jego uczucie, jego oddanie są wystarczającym zabezpieczeniem przed zdradą. Piotr jeszcze nie wie, że moc czerpana z samego siebie jest złudna – krucha jak gliniane naczynie. Jednak Jezus, który zna serca i nie daje się zwieść ludzkimi deklaracjami, odpowiada mu z bolesną szczerością: „Zaprawdę, powiadam ci: jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz.” (Mt 26,34)

W tych słowach Jezus demaskuje nie tylko ułudę Piotra, lecz także złudzenie, któremu tak często ulegamy my sami – przekonanie, że jesteśmy w stanie wytrwać w dobru wyłącznie o własnych siłach. Że wystarczy chcieć, by móc.

Piotr, tak pewny siebie, zostaje jednak wystawiony na próbę. I… zawodzi.

Na dziedzińcu arcykapłana, w blasku ogniska i w obecności zgromadzonych tam ludzi, rozpada się jego obraz samego siebie jako wiernego ucznia. Trzykrotnie zapiera się Jezusa – nie w heroicznej walce ani pod wpływem tortur, lecz w zwykłych słowach wypowiedzianych ze strachu: „Nie znam tego człowieka”. W ten sposób iluzja duchowej siły pęka niczym bańka mydlana.

Ale właśnie w tym pęknięciu – jak w ziarnie, które musi obumrzeć – zaczyna się coś nowego. Ta bolesna chwila, gdy Piotr spotyka spojrzenie Jezusa i wychodzi, by gorzko zapłakać, nie jest końcem jego historii. Przeciwnie – staje się początkiem prawdziwej drogi wiary. Od tej chwili Piotr przestaje budować na sobie – na własnej odwadze i determinacji. Zaczyna rozumieć, że duchowa siła nie pochodzi z jego wnętrza, lecz ma swoje źródło w Tym, który – mimo zdrady – nie odwrócił od niego wzroku.

Po zmartwychwstaniu Jezus nie robi Piotrowi wyrzutów. Nie wypomina mu słabości. O nic nie oskarża. Nie żąda przysiąg ani deklaracji wierności. Pyta tylko o jedno: „Czy Mnie miłujesz?” (J 21,15). To pytanie nie dotyczy już siły woli, lecz głębi serca. Nie chodzi o obietnicę niezłomności, ale o więź. O pokorną miłość, która przeszła przez ogień wstydu i grzechu.

Piotr odpowiada z nową świadomością – bez zadufania, z pokorą: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham.” Tym razem nie zapewnia: „Teraz już na pewno Cię nie zdradzę!”. Bo wie, że może to się powtórzyć – doświadczył bowiem własnej słabości, namacalnie poznał swoją kruchość.

W tym wyznaniu nie ma już triumfu człowieka, który wierzy w siebie. Jest natomiast ufność kogoś, kto już wie, że sam z siebie nie jest zdolny do niezłomnej wierności, ale że Bóg jest wierny mimo wszystko. I to właśnie na tej pokorze, a nie na pysze duchowej, Jezus zbuduje Kościół.

Także i my, podobnie jak Piotr, często ulegamy złudzeniu, że jesteśmy duchowo silni, niezłomni, że „damy radę”. Niekiedy dopiero upadek odsłania przed nami prawdę o nas samych. Ta prawda – choć bolesna – nie pojawia się jednak po to, by nas niszczyć, przytłaczać czy na stałe podkopywać nasze poczucie własnej wartości. Przeciwnie – jest darem, który może uwolnić nas od nadmiernego polegania na sobie samych i pomóc otworzyć się na moc Boga. Na łaskę większą niż nasz grzech. Może owocować wyznaniem powtarzanym w chwilach próby: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 12). Nie sam z siebie, ale w Nim.



poniedziałek, 1 grudnia 2025

Iluzja miłości

Serce człowieka z natury swej jest ukierunkowane ku miłości, która nie jest jednym z wielu pragnień, lecz stanowi najbardziej pierwotny głód istnienia. Człowiek nie tylko pragnie kochać i być kochanym – on potrzebuje miłości tak, jak powietrza czy światła. Bez niej jego wnętrze pustoszeje, a dusza – niczym ziemia pozbawiona deszczu – usycha z pragnienia.

Ta tęsknota wpisana jest w strukturę ludzkiego ducha jako odblask jego źródła. Człowiek bowiem, stworzony na obraz Boga, nosi w sobie echo nieskończonej Miłości. Dlatego każda próba zaspokojenia tego głodu czymkolwiek innym niż Tym, od którego pochodzi, nieuchronnie prowadzi do rozczarowania. Jak cień nie może istnieć bez światła, tak miłość ludzka – oderwana od Miłości absolutnej – traci swoją głębię i trwałość.

W codzienności ów głód objawia się na wiele sposobów – w spojrzeniach pełnych oczekiwania, w cichych westchnieniach zanoszonych w samotności, w żartach, które maskują lęk przed odrzuceniem, w bezsennych nocach, kiedy cisza bywa cięższa niż krzyk, w marzeniach, które wciąż pozostają niespełnione. Doświadczając tego głodu, nierzadko – zazwyczaj nieświadomie – żebrzemy o okruchy uwagi i zrozumienia. W tej nieustannej pogoni za miłością przypominamy tułaczy, którzy – nie znając drogi do domu – błąkają się od jednych drzwi do drugich, szukając czegoś, co mogłoby ich wreszcie nasycić.

Ileż razy jednak ktoś, kto miał zaspokoić to pragnienie serca, okazuje się tylko kolejnym źródłem bólu? Ludzkie uczucia, choć piękne, są zmienne i ograniczone. Kiedy próbujemy uczynić z drugiego człowieka absolut, wcześniej czy później zderzamy się z jego kruchością. Miłość, która miała być zbawieniem, staje się wówczas cierpieniem – nie dlatego, że była zła, lecz dlatego, że była absolutyzowana.

To właśnie owo bankructwo miłości ludzkiej – jej niezdolność do pełnego zaspokojenia tęsknoty serca – bywa niekiedy momentem duchowego przebudzenia. W tych bolesnych chwilach, gdy opadają maski, a złudzenia pękają jak kruche szkło, pojawia się przestrzeń na coś większego – na Miłość, która nie przemija, bo nie pochodzi z tego świata.

W Ewangelii według św. Jana spotykamy postać Samarytanki – kobiety, która poprzez kolejne związki szukała sensu, ciepła, bliskości i spełnienia. Jej historia nie jest jedynie opowieścią moralną – to nade wszystko obraz kondycji ludzkiego serca. Dramat poszukiwania w tym, co skończone, czegoś nieskończonego. Jej życie przypomina lustro, w którym każdy z nas może rozpoznać swoją własną wędrówkę za miłością, która nie rani, nie unosi się gniewem, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka poklasku, nie pyszni się, nie zazdrości, nie szuka swego. Przeciwnie – jest cierpliwa, łaskawa, współweseli się z prawdą, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. To miłość, która nigdy nie ustaje (por. 1 Kor, 13, 4-7).

Chrystus, spotykając Samarytankę przy studni, nie tylko mówi prawdę o jej przeszłości – On dotyka głębi jej pragnienia. Oferuje jej „wodę żywą” – miłość nie iluzoryczną, lecz prawdziwą i bezwarunkową, wypływającą z niewyczerpanego, czystego Źródła – z Bożego serca. W delikatnej, pełnej czułości zachęcie Jezusa objawia się istota Boga: nie jako zimnej, bezosobowej idei, lecz jako Osoby, która jest odpowiedzią na najgłębszy głód ludzkiego ducha.

Tylko Bóg – jako Byt Absolutny, Miłość sama w sobie – może kochać bezinteresownie, wiernie i bezwarunkowo. Ludzka miłość staje się prawdziwą miłością dopiero wtedy, gdy zakorzenia się w Nim. W przeciwnym razie grozi jej wypaczenie – może przemienić się w pragnienie posiadania albo w ucieczkę od samotności, prowadzącą do relacji, która uprzedmiotawia i poniża.

Miłość Boża nie przekreśla ludzkich relacji – przeciwnie, ona je oczyszcza i uzdrawia. Sprawia, że człowiek przestaje być nienasyconym żebrakiem, a staje się świadomym dawcą – kimś, kto nie kocha po to, by wypełnić własną pustkę, lecz dlatego, że sam wcześniej został napełniony. Taka miłość przestaje być iluzją. Staje się drogą – ku wolności, ku spotkaniu, ku prawdzie o sobie samym i o drugim człowieku. A ostatecznie – ku prawdziwemu szczęściu.




niedziela, 30 listopada 2025

Adwent

„Jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego…” Czasy Noego i współczesność, choć oddzielone tysiącleciami, okazują się zaskakująco podobne pod względem sposobu, w jaki ludzie przeżywają swoje życie. Także dziś – podobnie jak wtedy – człowiek, pochłonięty rytmem codzienności, często zatraca zdolność do refleksji i zadawania pytań o sens istnienia. Jedzenie, picie, zakładanie rodzin – wszystko to jest oczywiście naturalne, dobre i potrzebne. Problem nie tkwi jednak w samych tych czynnościach, lecz w ich bezrefleksyjnym wykonywaniu, w braku troski o głębszą motywację, w życiu „na powierzchni” – pozbawionym duchowości, odniesienia do Transcendencji, wyobraźni sięgającej poza horyzont doczesności.

Filozofowie od wieków podkreślają, że człowiek to nie tylko homo sapiens – istota rozumna, ale również homo viator – istota będąca w drodze. Gdy zapominamy, dokąd ta droga prowadzi, stajemy się jak pasażerowie statku dryfującego bez steru. Życie przestaje być wtedy pielgrzymką, a staje się jedynie ciągiem zdarzeń – często przypadkowych i pustych.

Ludzie za dni Noego nie byli z natury źli. Byli... zwyczajni. I właśnie ta „zwyczajność” bez głębi, duchowa ospałość, stała się ich tragedią. Staje się ona także udziałem każdego człowieka, który przestaje zadawać pytania o sens, prawdę, cel ostateczny, wieczność. Który traci zdolność słuchania głosu Boga – czasem z buntu, częściej jednak z przyzwyczajenia.

Noe – przeciwnie – to postać człowieka egzystencjalnie przebudzonego, autentycznego, który wierność prawdzie stawia ponad konformizm. Kieruje się zaufaniem nie do większości, lecz do głosu, który przemawia w ciszy – głosu Boga. I właśnie dlatego ocalał. Ocalał nie tylko fizycznie, ale także duchowo, ponieważ pozostał wierny wezwaniu, nawet jeśli wydawało się ono nieracjonalne w oczach świata.

Adwent stawia nas przed tą samą decyzją. Nie jest to czas biernego oczekiwania, lecz duchowej mobilizacji. Czuwanie, do którego wzywa Jezus, nie wynika z lęku przed karą, lecz jest wyrazem miłości – jak u tego, kto z tęsknotą i niecierpliwością wypatruje ukochanej osoby. To właśnie miłość sprawia, że nie chcemy przegapić – nie tyle jakiegoś wydarzenia, co spotkania z Kimś, kto nadchodzi.

W epoce społecznego rozproszenia i duchowego wyjałowienia wezwanie do czuwania staje się aktem oporu wobec banalności istnienia i wobec sił, które ku tej banalności popychają, usiłując pozbawić nasze umysły głębszej refleksji. To wybór życia świadomego zamiast poddania się cywilizacyjnym schematom i społecznym automatyzmom. To wybór głębi zamiast powierzchowności.

Być jak Noe – to znaczy nie bać się być innym, płynąć pod prąd. To znaczy żyć tak, jakby każdy dzień mógł być początkiem wieczności. To świadomie uczestniczyć w świecie, ale nie pozwalać mu zawładnąć sercem.

Bo w ostatecznym rozrachunku – jak mówi Ewangelia – „jeden będzie wzięty, drugi zostawiony”, a o tym, jak potoczą się nasze losy, nie zdecydują zawód, pochodzenie czy osiągnięcia, lecz wewnętrzna dyspozycja: czy żyliśmy świadomie, uważnie, z miłością, w gotowości?

Oby ten Adwent nie był jedynie kolejnym „okresem liturgicznym”, lecz doniosłym momentem, który przerywa ciągłość czasu i daje szansę na przebudzenie – na uporządkowanie życia według innego porządku: porządku Królestwa, które nadchodzi, a może jeszcze więcej – które już w nas jest.

sobota, 29 listopada 2025

Od iluzji ku Prawdzie

W centrum Ewangelii znajduje się nie tyle idea czy system etyczny, ile Osoba – Jezus Chrystus, który swoim spojrzeniem – przenikliwym, a zarazem pełnym miłości – sięga do najgłębszych warstw ludzkiego wnętrza. Jego obecność – nigdy nie narzucająca się – to bliskość, która demaskuje fałsz i ujawnia prawdę, często zakrytą przez mechanizmy obronne naszej świadomości i uwarunkowania kulturowe.

To, co Jezus obnaża, to nasze wewnętrzne konstrukcje – często subtelne projekcje ego, których zadaniem jest stworzyć iluzję bezpieczeństwa i szczęścia. Filozofowie nazwaliby je „fałszywą świadomością” lub „mitem o samowystarczalności podmiotu”. To nasze plany, marzenia, strategie na sukces, które z pozoru służą rozwojowi, lecz w rzeczywistości bywają przesiąknięte lękiem przed utratą sensu. Wysiłek, który wkładamy w realizację tych wizji, często okazuje się daremny – prowadzi nie ku wolności, lecz ku zniewoleniu. Iluzje te działają bowiem jak niewidzialne kajdany – ograniczają naszą zdolność kontemplacji, uniemożliwiają głębokie przeżycie istnienia, a ostatecznie deformują relację z samym sobą, z innymi i z Bogiem.

U źródeł tych złudzeń znajduje się prastara historia – opowieść o ogrodzie Eden, która nie jest jedynie mitem w sensie literackim, lecz archetypem ludzkiej kondycji. Grzech pierworodny nie był tylko przekroczeniem prawa; był radykalnym przesunięciem punktu odniesienia: od Boga ku własnemu Ja. Słowa węża: „Będziecie jak Bóg” (Rdz 3,5) to pierwsza filozofia iluzji – obietnica autonomii, w której człowiek staje się jedynym źródłem prawdy, dobra i sensu. To początek „etyki bez transcendencji”, która w każdej epoce przybiera nowe formy: od relatywizmu moralnego, przez kult sukcesu, po absolutyzację wolności bez odpowiedzialności.

Adam i Ewa są nie tylko postaciami biblijnymi – są symbolicznymi reprezentacjami każdego z nas. W każdym człowieku istnieje pokusa, by żyć „obok Boga” – przy zachowaniu pozorów religijności, ale bez realnej więzi z Nim. Albo wręcz „wbrew Bogu” – gdy człowiek uzurpuje sobie prawo do definiowania prawdy według własnych kategorii.

Każda iluzja, nawet jeśli ubrana jest w język postępu czy wolności, wcześniej czy później prowadzi do egzystencjalnej pustki. Dlaczego? Bo nie pochodzi z miłości, lecz z lęku bądź pychy – dwóch sił, które najbardziej deformują ludzką wolność. Iluzje nie spełniają swoich obietnic, ponieważ ich fundamentem nie jest prawda, ale kłamstwo – „ojciec kłamstwa” bowiem, jak nazywa go Jezus, nieustannie karmi człowieka wizjami szczęścia pozbawionego relacji z Bogiem. Skutek? Wewnętrzne wypalenie, pustka, frustracja, duchowy chaos, cierpienie, utrata nadziei.

Ratunkiem jest Chrystus, który nie przychodzi, by potępić, lecz zbawić. „Nie przyszedłem, aby świat potępić, lecz aby świat zbawić” (J 12,47). Zbawienie zaś zaczyna się tam, gdzie człowiek zdobywa się na odwagę, by stanąć w prawdzie o sobie samym. To nie Bóg bowiem odwraca się od człowieka – to człowiek, przylgnięty do swoich złudzeń, ucieka od Jego światła. Nawrócić się to podjąć decyzję, by wyjść z mroku kłamstwa i stanąć w świetle Prawdy.

„Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32). Ta sentencja ma wymiar zarówno egzystencjalny, jak i metafizyczny. Prawda nie jest dla chrześcijanina jedynie kategorią poznawczą – jest Osobą. Jezus nie tylko głosi prawdę – On jest Prawdą. Spotkanie z Nim oznacza wyjście poza utarte schematy myślowe, poza tożsamość zbudowaną na fałszu i wejście w przestrzeń duchowej autentyczności. Tylko taka prawda ma moc „rozbroić” kłamstwa – te narzucone przez świat, ale i te subtelnie wplecione w naszą własną, coraz bardziej bez-Bożną tożsamość.

Jezus zaprasza nas do życia w świetle – do duchowej przejrzystości. Odrzucenie iluzji nie jest jednak procesem łatwym – to droga, która wiedzie przez pustynię: samotność, konfrontację z własnymi pragnieniami, ból rezygnacji z wygodnych fałszów. Ale ta pustynia jest przestrzenią oczyszczenia, w której możliwe staje się przylgnięcie do Źródła – do Tego, który nie tylko obnaża iluzje, ale daje siłę, by je porzucić. To jest właśnie proces nawrócenia: przejście od nieprawdy ku Prawdzie, od iluzji ku rzeczywistości.

W świecie, w którym zacierają się granice dobra i zła, w którym język prawdy został zrelatywizowany, a człowiek zagubił swój wewnętrzny kompas – Jezus pozostaje wiecznym punktem odniesienia. Jest kompasem dla serca i lekarzem dla duszy. Tylko On daje wolność, która nie jest anarchią, lecz uczestnictwem w Bożym porządku miłości. To wolność dziecka Bożego – wolność, która nie potrzebuje masek ani uznania ze strony świata, bo wie, że jest już kochana i zbawiona.

niedziela, 23 listopada 2025

Ślub Jacka i Steffani.

W minioną sobotę mój brat przyjął sakrament małżeństwa. Ceremonia odbyła się na Bali, w kościele pw. św. Franciszka Ksawerego. Wybranka serca Jacka ma na imię Steffani i jest Indonezyjką, pochodzącą z wyspy Celebes. Już od pierwszego spotkania zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie - jest zawsze uśmiechnięta, pełna energii i niezwykle sympatyczna. 

Jacek mieszka w Jakarcie od ponad siedmiu lat. Jest nauczycielem w prywatnej szkole średniej, działającej pod patronatem Uniwersytetu w Cambridge. W przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy na emigracji zapominają o swoich duchowych korzeniach, on nie tylko nie zrezygnował z praktyk religijnych, ale wręcz przeciwnie - pogłębia swoją wiarę i aktywnie uczestniczy w życiu Kościoła. 

Należy do dwóch wspólnot i angażuje się w duszpasterstwo katolików hiszpańskojęzycznych. Cieszę się, że zdecydował się na małżeństwo. Wierzę - a właściwie jestem tego pewien - że razem ze Steffani stworzą szczęśliwy i trwały związek.



czwartek, 6 listopada 2025

Zamknięci w medialnych narracjach

Z niemałym zdumieniem i rozczarowaniem zauważyłem, przeglądając Facebooka, że kilka znanych mi osób, będących praktykującymi katolikami, polubiło fanpage pewnego medium od lat stojącego na czele agresywnego laicyzmu. Przejawia się on między innymi w wyraźnym antyklerykalizmie, który wielokrotnie znajdował odzwierciedlenie na łamach tego periodyku. Wygląda na to, że moi znajomi – być może z powodu pewnej naiwności – wciąż nie dostrzegają, z jak wyrafinowanym narzędziem manipulacji mamy do czynienia w przypadku tego medium, jak i wielu innych.

To zresztą głęboko niepokojące, że tak wielu ludzi tak łatwo i bezkrytycznie przyjmuje podawane im treści, nie zadając pytań – ani o to, co się im mówi, ani dlaczego mówi się to w taki, a nie inny sposób, ani w czyim interesie. Pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, że w zalewie informacji, który nas codziennie dotyka, coraz trudniej odróżnić prawdę od fałszu, fakt od narracji, rzetelny przekaz od wyrafinowanej, często subtelnie ukrytej perswazji.

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że zanik krytycznego myślenia nie jest już jedynie ubocznym skutkiem działania współczesnych mediów, lecz jednym z ich celów – i to realizowanym z pełną świadomością. Im mniej wymagający, mniej świadomi odbiorcy, tym łatwiej nimi sterować. A to niepokojąca perspektywa dla każdego, komu zależy na wolności myślenia i prawdzie.

Okazuje się też, że krytycyzm nie zawsze idzie w parze z poziomem wykształcenia. To zaskakujące spostrzeżenie, a zarazem niezwykle wiele mówiące o stanie naszej edukacji. Oczywiście, nie podzielam w całej ostrości opinii prof. Ryszarda Legutki, który niegdyś stwierdził, że polskie szkoły i uczelnie „produkują głupków z dyplomami”. To twierdzenie wydaje mi się zbyt radykalne.

A jednak trudno je całkowicie odrzucić, bo rzeczywiście – obraz, jaki wyłania się z obserwacji postaw niektórych przedstawicieli tzw. „nowej elity”, nie napawa optymizmem. Mam na myśli młodych ludzi, często obdarzonych tytułami, przekonanych o własnej intelektualnej wyższości, którzy jednak poruszają się w świecie idei z zaskakującą naiwnością.

Zamiast samodzielnego myślenia – ideologiczne klisze. Zamiast głębi i uważności – powierzchowne ślizganie się po zdarzeniach. Zamiast mądrości – bezrefleksyjna wiara w odpowiedzi podsuwane przez samozwańcze autorytety.

Szczerze ubolewam, że w tym gronie znajdują się również – choć nieliczni – ludzie, których znam osobiście.  

Paradoksalnie, więcej autentycznej mądrości odnajduję u ludzi prostych, nierzadko mieszkających na wsi. Nie wynika ona z teoretycznej wiedzy, lecz z bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością. Tam, gdzie to natura pozostaje nauczycielem, a nie media – prawda wciąż zachowuje swoją wagę. Przyroda nie zna propagandy. Ziemia nie uznaje półprawd. Praca fizyczna, kontakt z cyklami natury, z tym, co konkretne i namacalne – wszystko to kształtuje postawę większej pokory wobec świata, a co za tym idzie – większej odporności na medialne miraże i manipulacje.

Niestety, nawet tam media zaczynają pełnić rolę pośrednika między człowiekiem a światem. Ich przekaz coraz częściej fałszuje rzeczywistość, dopasowując ją do określonego ideologicznego wzorca. W ten sposób odbiorcy zostają wciągnięci w świat symulakrów – rzeczywistości pozornych, wyobrażonych, oderwanych od konkretu, a zarazem silnie oddziałujących na nasze emocje i wybory.

Właśnie dlatego uważam ten temat za tak istotny. Stawką jest nasza zdolność do samodzielnego myślenia – bo tam, gdzie krytyczne spojrzenie ustępuje miejsca bezrefleksyjnym odruchom, zaczyna się przestrzeń, w której nasza osobista wolność staje się w gruncie rzeczy iluzoryczna.

A jedną z najbardziej zwodniczych form tyranii jest ta, która odbiera ludziom świadomość istnienia alternatywnych dróg do szczęścia – innych niż te, które „oświecone” kręgi narzucają jako jedynie słuszne i postępowe, wolne od rzekomego balastu religijnych przesądów. Nie jest to prymitywna tyrania werbalnej przemocy, lecz subtelny przymus myślenia „tak, jak trzeba” – zgodnie z zasadami poprawności politycznej, której granice wyznacza już nie rozum ani sumienie, lecz dominujące ideologie. Narzędziem tej formy ucisku bywają dziś niektóre media – czego, niestety, wielu wciąż nie dostrzega.

piątek, 31 października 2025

Świeca, która płonie

Już jutro Uroczystość Wszystkich Świętych, a pojutrze – Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych. To dni, w których nawiedzamy cmentarze, zapalamy znicze na grobach naszych bliskich, modlimy się za ich zbawienie. Dni zadumy i refleksji.

To także dni, które zapraszają do zatrzymania się nad samym sobą – do głębszego zastanowienia się, dokąd zmierzamy, jak żyjemy i czy właściwie wykorzystujemy dany nam czas... Czas, który – czy tego chcemy, czy nie – nieubłaganie przemija.

Chciałbym i ja podzielić się z Wami garścią jesiennych, „zadusznych” przemyśleń.

Działo się to pewnego zimowego wieczoru – wiele lat temu. To był ten dobry czas, kiedy zamiast bezmyślnie surfować po Internecie, wolałem z zaangażowaniem pochłaniać kolejne strony książek. Wówczas czytałem Twierdzę Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – dzieło będące zarazem traktatem moralnym i rozprawą filozoficzną. Pełne mądrych aforyzmów, głębokich refleksji i trafnych spostrzeżeń, poruszało mnie swoją przenikliwością i pięknem myśli.

Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci: „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, ale jej światło.”

To zdanie długo i silnie rezonowało w moim umyśle. Świeca staje się tu metaforą ludzkiego istnienia: płonie, spala się, umniejsza – jakby w ofierze – aż do całkowitego wypalenia. I to właśnie w tym cichym, niepozornym wyniszczaniu kryje się sens jej bytu.

Przyglądając się tej metaforze, odnajduję w niej coś, co – moim zdaniem – głęboko dotyka samej istoty człowieczeństwa. Świeca nie żyje dla siebie. Istnieje po to, by rozpraszać mrok, by ogrzewać – choćby tylko delikatnie. Umiera, by dawać. Zostaje po niej jedynie trochę roztopionego wosku i zwęglony knot – ślady przemijania. A jednak to nie one świadczą o jej wartości, lecz światło, które emitowała, i odrobina ciepła, które wydzielała.

Człowiek, który pozwoli się „zapalić” ogniem Bożej miłości – jak wielu naszych  świętych i bohaterów, którzy oddali swoje życie w służbie dobra i prawdy – staje się niczym płonąca świeca. Spala się – nie w samozniszczeniu, lecz w darze. Jego życie może być ciche, niezauważone, toczące się z dala od światła kamer i błysku fleszy, nienagradzane burzliwymi oklaskami. A jednak zostawia po sobie coś bezcennego: światło, które rozprasza mrok istnienia oraz ciepło, które koi rany i ocala nadzieję.

W tym właśnie sensie światło i ciepło stają się duchowymi symbolami dwóch wartości, których najbardziej dziś brakuje, bo najbardziej ich potrzebujemy – prawdy i miłości. Tych dwóch filarów nie da się oddzielić. Prawda bez miłości bywa ostrzem, które rani. Miłość bez prawdy staje się pustym uczuciem, iluzją, która ostatecznie zawodzi. Razem tworzą one istotę człowieka – jego wewnętrzny kompas. Niestety, to właśnie te wartości są dziś najczęściej podważane lub relatywizowane.

Być człowiekiem – to znaczy być dawcą i obrońcą tych wartości. W tym właśnie objawia się pełnia człowieczeństwa: nie w sukcesie, nie w sile, lecz w wiernym i cichym świeceniu tam, gdzie panuje noc. Święty Paweł przypomina: Bracia, dopóki macie czas, czyńcie dobrze (Ga 6,10), a święty Łukasz w Dziejach Apostolskich w jednym zdaniu streszcza życie Zbawiciela: Przeszedł przez świat, dobrze wszystkim czyniąc (Dz 10,38). Takie słowa mogłyby stać się najpiękniejszym epitafium wyrytym na grobie każdego z nas. I choć wiemy, że tylko w odniesieniu do Jezusa są one w pełni prawdziwe, to jednak pozostają dla nas wzorem – wezwaniem, ku któremu można i trzeba się nieustannie zbliżać.

Zdarza mi się – jak każdemu – wynosić śmieci. Gromadzą się niepostrzeżenie. Wystarczy kilka dni, by znów trzeba było je wyrzucić. I zawsze wtedy zastanawiam się, skąd bierze się ich aż tyle. Kiedy przeliczam te worki na tygodnie, miesiące, lata – przychodzi refleksja: ile niepotrzebnych, bezużytecznych, a czasem wręcz szkodliwych rzeczy sam "wyprodukowałem"? Również w sensie duchowym. Ile słów, które nie były światłem, lecz cieniem? Ile czynów, które nie ogrzewały, a jedynie emanowały chłodem?

Boję się bilansu. Boję się, że w tej księdze życia, którą każdy z nas zapisuje dzień po dniu, może być zbyt wiele pustych stron, a zbyt mało tych, które rozświetlały czyjeś życie. Mam jednak cichą nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku okaże się, iż było we mnie więcej dobra niż obojętności, więcej prawdy niż fałszu.

W Ewangelii według św. Mateusza czytamy słowa, które powinny być nie tylko przestrogą, ale i drogowskazem: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie” (Mt 25,35–36). To nie są abstrakcyjne kryteria. To konkret. Dobro mierzone jest gestami – często niepozornymi, niewielkimi, ale o wiecznej wadze.

Świeca mojego życia płonie. Nie wiem, ile jeszcze czasu pozostało do jej całkowitego wypalenia. Płonie już od prawie sześćdziesięciu lat. Czasem z mocą, czasem ledwie tląc się w ciemnościach. Czy daje światło i ciepło? Nie mnie to oceniać. Ale chciałbym, by przynajmniej próbowała.

Bo przecież – jak pisał Exupéry – „Istotą świecy nie jest wosk, choć on zostawia ślady, lecz jej światło.” I może właśnie te spływające krople wosku – nasze zmęczenie, niepowodzenia, błędy i cierpienia – świadczą o tym, że odważyliśmy się płonąć. A jeśli nasz płomień przygasł, to przecież, póki zyjemy, wciąż nie jest za późno, by rozniecić go ponownie – z nową nadzieją i odwagą. 


A czas biegnie

Mógłbym uczynić więcej
więcej z siebie dać
więcej dobra
więcej czułości
 
Nie wiem dlaczego dzieje się inaczej
dlaczego jestem wstrzemięźliwy                                                                 
taki małoduszny
taki skąpy
 
A czas biegnie czas ucieka
coraz krótsze są lata
krótsze miesiące
tygodnie i dni
 
Czy zdążę jeszcze serce rozszerzyć
płomyk miłości zapalić
czas ofiarować
dłonie otworzyć?






wtorek, 28 października 2025

Ksiądz Jarosław Tomaszewski

Od niespełna roku mieszka – a właściwie pomieszkuje – za ścianą. Tak przedstawia go Wikipedia:

"Od 2002 roku kapłan diecezji płockiej. Doktor teologii życia duchowego – stopień ten uzyskał na podstawie rozprawy zatytułowanej Droga zjednoczenia z Chrystusem w życiu i pismach Johna Henry’ego Newmana. W latach 2014–2021 pełnił funkcję proboszcza i administratora czterech placówek misyjnych w Urugwaju. Był także wykładowcą Papieskiego Wydziału Teologicznego w Montevideo oraz ojcem duchownym w międzydiecezjalnym wyższym seminarium duchownym Cristo Rey w Montevideo. 2 września 2022 roku mianowany polskim sekretarzem krajowym Papieskiego Dzieła Rozkrzewiania Wiary oraz Papieskiego Dzieła św. Piotra Apostoła".

Powyższa notka zawiera jedynie podstawowe fakty biograficzne, nie oddaje więc pełni sylwetki ks. Jarka Tomaszewskiego – a miejscami jest już nieaktualna. Warto wspomnieć choćby, że niedawno objął funkcję sekretarza Papieskiej Unii Misyjnej.

Pominięto również jego dorobek literacki, który stanowi istotny wymiar jego działalności.

Ks. Jarek jest autorem kilku książek, spośród których szczególne miejsce zajmuje Mistyka Newmana – praca teologiczna poświęcona postaci i doktrynie kardynała Johna Henry’ego Newmana, wciąż zbyt mało znanego nad Wisłą. Książka ta stanowi nie tylko solidne studium teologiczne, ale również osobistą próbę odczytania Newmana jako mistrza duchowości.

Warto sięgnąć także po inną publikację ks. Jarka – Kodeks Ronina. To oryginalna i niekonwencjonalna opowieść o sprawach duchowych, napisana językiem z pogranicza eseju, przypowieści i traktatu egzystencjalnego. Książka ta wyróżnia się świeżością spojrzenia oraz stylem, który odbiega od utartych schematów teologicznego pisarstwa.

Nie sposób pominąć również jego działalności publicystycznej. Ks. Jarek jest autorem licznych artykułów, które ukazują się na łamach czasopism takich jak Christianitas czy na portalu Opoka, gdzie pełni rolę stałego felietonisty. Regularnie udziela wywiadów prasowych, radiowych i telewizyjnych – wystarczy wpisać jego nazwisko w wyszukiwarce, by trafić na bogaty zbiór rozmów i komentarzy.

Pełni także funkcję redaktora pisma Lumen Gentium, wydawanego przez Papieską Unię Misyjną. W przeszłości prowadził bloga (https://padrejarek.blogspot.com/), który – choć od 2018 roku nieaktualizowany – nadal zawiera wiele cennych refleksji i duchowych inspiracji.

Ks. Jarek prowadzi również wykłady z zakresu duchowości, zarówno w kraju, jak i za granicą. Współpracuje m.in. z Uniwersytetem w Montevideo, Jezuickim Uniwersytetem Trzeciego Wieku oraz Instytutem Duchowości Carmelitanum.

Jednak ks. Jarosław to przede wszystkim ceniony i rozchwytywany rekolekcjonista – dlatego, nawiasem mówiąc, rzadko się widujemy. Zarówno w Polsce, jak i za granicą, regularnie prowadzi rekolekcje oraz dni skupienia dla seminarzystów, kapłanów, osób konsekrowanych, a także – zwłaszcza w okresie Adwentu i Wielkiego Postu – głosi rekolekcje parafialne. Nierzadko podejmuje się również prowadzenia misji parafialnych. Zgłoszeń jest tak wiele, że niejednokrotnie musi odmawiać – i wcale mnie to nie dziwi.

Znam jego styl głoszenia i rozumiem, skąd bierze się to zainteresowanie. Miałem okazję nie raz słuchać jego homilii w naszym kościele. Szczególnie utkwiły mi w pamięci rekolekcje wielkopostne, które poprowadził w marcu 2015 roku – na samym początku mojej posługi w parafii św. Marka. Wygłosił wtedy aż szesnaście nauk, każdą poświęconą odrębnemu tematowi. Odbiły się szerokim echem i wzbudziły duże poruszenie wśród parafian. Żałuję, że na ich podstawie nie powstała zapowiadana książka – sam na nią bardzo czekałem – jednak zaangażowanie misyjne w Urugwaju uniemożliwiło jej powstanie.

Ks. Jarek ma niewątpliwie dar słowa. Mówi językiem bogatym – zarówno pod względem formy, jak i treści. To słowo dobitne, wymagające, a jednocześnie głęboko poruszające. Skłania do refleksji, dotyka serca, a przy tym zachowuje klarowność i piękno wyrazu. Słucha się go z uwagą i prawdziwą przyjemnością.

Nie uważam się za „niepełnosprawnego” w dziedzinie głoszenia słowa – a jednak, przy nim czuję się jak karzeł obok olbrzyma.

Ale najważniejsze jest to, że ks. Jarek jest po prostu dobrym, kochającym Kościół kapłanem. Miłość ta nie jest jednak ślepa ani naiwna. Nie brakuje mu odwagi, by mówić wprost o bolączkach wspólnoty, za którą czuje się również odpowiedzialny. Trudno mu choćby pogodzić się z tym, że pewne wpływowe środowisko – którego istnienie niektórzy kościelni decydenci usiłują  przykryć oficjalnym milczeniem  wciąż potrafi skutecznie oddziaływać na struktury instytucjonalne Kościoła.

Mimo nieraz surowych i pesymistycznych diagnoz, ks. Jarek nie traci jednak nadziei. Ratunku dla Kościoła nie upatruje bowiem w samych strukturach ani w hierarchicznych decyzjach, choć i one mają znaczenie, lecz w gorliwych duszpasterzach i poszukujących Boga świeckich – w tych, którzy autentycznie tęsknią za głębią wiary i niestrudzenie o nią się starają. Sam jest jednym z tych, którzy żyją świadomością, że nawracanie się nie jest jednorazowym gestem, ale drogą, którą trzeba iść nieustannie.

Na szczęście – jak sam często podkreśla – w Polsce takich świeckich i kapłanów jest wciąż wielu. I to właśnie oni są prawdziwym dobrem i nadzieją Kościoła.

Dla mnie osobiście istotne jest również to, że ks. Jarek jest moim dobrym kolegą – a powiem więcej: jest moim przyjacielem. Znamy się od wielu lat, jeszcze z czasów, gdy obaj krążyliśmy gdzieś na obrzeżach Ruchu Rodzin Nazaretańskich. Choć nasze ścieżki z ruchem ostatecznie się rozeszły, to nasze drogi osobiste przecięły się mocniej i trwalej.

W postawie ks. Jarka szczególnie cenię jego naturalną życzliwość – tę, która objawia się nie tylko w szczerym uśmiechu, ale także w jego uważnych pytaniach, ukierunkowanych zawsze na drugiego człowieka. To człowiek wolny od zarozumiałości, nigdy nie manifestujący poczucia wyższości, choć miałby ku temu niejeden powód.

Ma świetne poczucie humoru, pogodę ducha i skłonność do żartu, ale jednocześnie jest kimś, z kim można – i warto – rozmawiać na poważne tematy, zwłaszcza te dotyczące życia duchowego. To człowiek oczytany, o szerokich horyzontach, znakomicie zorientowany w sytuacji Kościoła w Polsce. Jego opinie – zawsze wyważone – bywają zaskakująco trafne i świeże. Co istotne, są wolne zarówno od klerykalnego schematyzmu, jak i od coraz bardziej modnego, antysystemowego malkontenctwa.

Myślę, że to dobrze – a może i opatrznościowo – że zamieszkał pośród nas.

Czasami trochę mu dokuczam – oczywiście nie złośliwie – pytając, kiedy wreszcie zostanie biskupem. Reaguje na to zazwyczaj śmiechem albo jakąś ironiczną uwagą, która skutecznie ucina temat. A jednak ja całkiem serio uważam, że byłoby dobrze, gdyby ks. Jarek faktycznie znalazł się w gronie naszych polskich biskupów.

To człowiek nietuzinkowy: inteligentny, głęboko pobożny, potrafiący mówić o sprawach wiary z pasją i świeżością, bez popadania w schematy. Ktoś taki byłby z pewnością wartością dodaną w naszym Episkopacie – nie tylko intelektualnie, ale i duchowo.

Tyle że... kimże ja jestem, by mieć takie oczekiwania? Sam najlepiej wiem, że są to raczej pobożne życzenia niż realna nadzieja. A poza tym – i tu pojawia się wątek zupełnie przyziemny – gdyby ks. Jarek rzeczywiście znalazł się w strukturach kościelnej władzy, przestałby zapewne mieszkać za ścianą. I choć byłoby to bez wątpienia zyskiem dla Kościoła, dla mnie (i zapewne dla pozostałych księży naszej parafii) byłaby to strata. Bo wszyscy bardzo sobie cenimy jego obecność – choć nie codzienną, ale znaczącą – pośród nas.

niedziela, 26 października 2025

Niełatwa posługa

Mija kolejna niedziela. Za mną ostatnia, wieczorna Eucharystia. Podczas niej posługiwałem w konfesjonale. To niełatwa posługa, również dlatego, że niesie ze sobą ciężar oczekiwań tych, którzy klękają przy kracie w poszukiwaniu zrozumienia i choćby odrobiny światła.

Szukanie zrozumienia u innych – dla naszych wyborów, lęków, przeżyć oraz trudnych, nierzadko bolesnych doświadczeń – to potrzeba głęboko zakorzeniona w ludzkim sercu. Nie ma w niej nic niewłaściwego. Przeciwnie, jest to przejaw naszej relacyjnej natury, naszej fundamentalnej potrzeby bycia przyjętym takim, jakim się jest.

Szczególnie w sakramencie pokuty, gdzie człowiek odsłania przed drugim człowiekiem swoje wnętrze z całą jego kruchością, pragnienie zrozumienia oraz delikatnego, współodczuwającego towarzyszenia jest czymś głęboko uzasadnionym. Spowiednik nie powinien być jedynie strażnikiem prawdy, ale przede wszystkim cierpliwym przewodnikiem w procesie jej odkrywania – spod warstw bólu, zranień, lęku i wstydu. To zadanie niełatwe, wymagające cierpliwości, gdyż prawdę często trzeba wydobywać wbrew uporczywym mechanizmom obronnym, które próbują zagłuszyć cichy szept sumienia.

Staram się takim być. Choć nie jest to łatwe – przeciwnie, bywa to niekiedy bardzo obciążające psychicznie.

Warto jednak uświadomić sobie, że w samej potrzebie bycia wysłuchanym kryje się nieoczywiste, lecz realne niebezpieczeństwo. Niezauważalnie bowiem dążenie do zrozumienia może przerodzić się w pragnienie niemal bezwarunkowej akceptacji – nie tylko dla zwykłej ludzkiej słabości, ale i dla samego grzechu. To cienka granica, którą łatwo przekroczyć, gdy słowa otuchy zaczynają zagłuszać głos prawdy.

Zbyt często – częściej, niż chcielibyśmy to przyznać – nie poszukujemy prawdy jako takiej, lecz raczej potwierdzenia, że to, co myślimy i czujemy, co mówimy i czynimy, jest słuszne. Pragniemy usłyszeć: „Masz rację”, nawet jeśli gdzieś w głębi serca tli się przeczucie, że rzeczywistość może wyglądać inaczej.

Empatia, choć bezcenna, nie jest jednak tożsama z bezmyślną afirmacją wszystkiego, co w człowieku się rodzi. Prawdziwe współczucie nie polega na bezwarunkowym uznaniu każdego impulsu, emocji, myśli czy reakcji za słuszne i w pełni usprawiedliwione. Czy właściwym wyrazem zrozumienia byłoby stwierdzenie: „Tak, rozumiem cię, wiem, dlaczego jesteś wzburzony, i nie widzę nic złego w tym, że w gniewie używasz słów ostrych jak ostrze, że odreagowujesz w sposób, który rani innych”?

Nie. To byłoby zaprzeczenie istoty miłosierdzia, które nigdy nie może być oddzielone od prawdy, bo właśnie z niej czerpie swoją najgłębszą siłę. Współodczuwanie bez prawdy staje się naiwnym sentymentalizmem. Prawda bez współczucia – surowością. Miłosierdzie wymaga jednego i drugiego. Nie jest ono bezwarunkową zgodą na wszystko, co dzieje się w duszy człowieka. Nie jest pobłażliwym przyzwoleniem ani emocjonalnym współczuciem bez granic. To raczej miłość wymagająca – taka, która rozumie, ale i prowadzi; wspiera, lecz nie boi się korygować; przygarnia, a kiedy trzeba, również napomina.

Spowiednik, jeśli pragnie pozostać wierny swojej misji, musi potrafić patrzeć głębiej – nie tylko przez pryzmat chwilowych emocji penitenta. Potrzebna jest mu odwaga, by z łagodnością, lecz bez lęku, nazwać prawdę: że nie każda krzywda, której człowiek doświadcza, ma swoje źródło wyłącznie w zewnętrznych okolicznościach czy cudzej winie. Niekiedy rodzi się ona również w jego wnętrzu – z nadmiernej wrażliwości, zranionej tożsamości, nieprzepracowanych doświadczeń, czy z oczekiwań tak wygórowanych, że z czasem przeradzają się w roszczenia.

Warto również pamiętać o czymś, co zbyt często umyka naszej uwadze: żaden człowiek – nawet najbardziej wrażliwy i uważny – nie jest w stanie w pełni pojąć głębi drugiego. Każde ludzkie serce skrywa przestrzenie, które pozostają nieprzeniknione. Zawsze istnieje w nim coś, co wymyka się słowom. Bynajmniej nie z braku dobrej woli czy empatii, ale dlatego, że granice naszego języka nie potrafią objąć całej tajemnicy ludzkiego wnętrza.

Dlatego właśnie pełnego zrozumienia i bezwarunkowej akceptacji możemy oczekiwać jedynie od Boga. Tylko On naprawdę „wie, co kryje się w człowieku”. Przed Nim jesteśmy całkowicie przejrzyści.

W Nim spotykają się dwa bieguny prawdziwej miłości: sprawiedliwość i miłosierdzie, wymaganie i czuła wyrozumiałość. Jego spojrzenie nie przytłacza, ale odsłania; nie osądza, ale uzdrawia. W oczach Jezusa odnajdujemy to, czego tak często szukamy u ludzi – zrozumienie, które nie kłamie, i miłość, która nie ustaje.

Trzeba o tym nieustannie pamiętać, zwłaszcza wtedy, gdy w poszukiwaniu zrozumienia u ludzi napotykamy chłód lub obojętność. Gdy rodzi się w nas pokusa, by w bólu wypowiedzieć: „Nikt mnie nie rozumie… nawet ksiądz w konfesjonale!”.

Bo to nieprawda. Jest bowiem KTOŚ, kto rozumie nas zawsze. I to właśnie Jego zrozumienie i Jego miłość mogą stać się fundamentem dla pojednania z samym sobą, z drugim człowiekiem, i z Bogiem.


niedziela, 19 października 2025

Parafia – dom, który budujemy razem

Parafia to nie tylko budynek z otaczającym go terenem – to żywy organizm utkany z ludzkich historii. To przestrzeń, w której doczesność splata się z wiecznością, a zwyczajne życie nabiera duchowego wymiaru. W murach kościoła św. Marka i poza nimi, w domach, na ulicach, w chwilach ciszy i zgiełku, tętni codziennie puls naszej parafialnej wspólnoty.

To puls cichy, ale głęboki – przepełniony wiarą i pragnieniem zbliżenia się do Boga. Jednak pod powierzchnią kryją się również niełatwe do wypowiedzenia na głos pytania, wątpliwości, których nie rozprasza światło świec, i zmagania, które toczą się w sercach – nieraz w samotności, w ukryciu.

Parafia to droga, po której idziemy razem, ale każdy na swój sposób, z własnym bagażem życiowych doświadczeń. To nieustanne poszukiwanie głębszego sensu, wewnętrznego pokoju, miłującej obecności – tego, co niewidzialne, a przecież najbliższe..

Ogromną radość sprawia mi fakt, że wielu parafian świadomie szuka dróg pogłębiania swojej relacji z Bogiem. Wspólnoty działające przy naszej parafii tworzą do tego przestrzeń – pozwalają nie tylko wzrastać w wierze, ale także doświadczać siły wspólnoty, braterskiego wsparcia i duchowej bliskości. Każdy może znaleźć coś dla siebie: od modlitwy różańcowej, przez działalność charytatywną, po formację małżeńską i inicjatywy skierowane do dzieci, młodzieży oraz dorosłych. Oczywiście, jak wszystko, co ludzkie, także te wspólnoty mają swoje słabości. A jednak pozostają duchowymi przystaniami – miejscami, w których można wzrastać, dzielić się wiarą, uczyć się odpowiedzialności za innych i na nowo odkrywać piękno życia w Kościele.

Z drugiej strony, obok osób aktywnie zaangażowanych, są też tacy, którzy pozostają bardziej na uboczu. Wierzę, że nie wynika to z obojętności, lecz raczej z braku świadomości, że każdy ochrzczony – niezależnie od wieku, wykształcenia, zawodu czy życiowej sytuacji – został obdarowany niepowtarzalnymi darami. Darami, które mogą – i powinny – służyć wspólnemu dobru. Niekiedy to nie brak chęci, lecz odwagi powstrzymuje przed zaangażowaniem. Tymczasem parafia to żywy organizm – przestrzeń, w której każdy ma do odegrania swoją wyjątkową rolę i misję.

Jest też trzecia grupa, chyba, niestety, naliczniejsza – osoby, które w ostatnich latach mocno rozluźniły swoją więź z Kościołem. Rzadziej uczestniczą w Eucharystii, nie angażują się w życie parafii, a z nauczaniem Kościoła – szczególnie w kwestiach moralnych – nie zawsze się utożsamiają. Nie oznacza to jednak braku wiary. Często są to osoby głęboko wrażliwe, poszukujące, zmagające się z pytaniami, wątpliwościami czy trudnymi doświadczeniami, które w pewnym momencie oddaliły je od praktyk religijnych.

Bardzo pragnę, by nasza parafia była miejscem otwartym również dla nich – przestrzenią, w której nikt nie czuje się wykluczony. Wręcz przeciwnie: miejscem, gdzie każdy może odnaleźć na nowo drogę do Boga i do wspólnoty. Wiem, że nie zawsze łatwo jest nawiązać dialog, zwłaszcza z tymi, którzy noszą w sobie głęboką, pełną uprzedzeń rezerwę, a czasem nawet zranioną roszczeniowość. Ale mimo to wierzę, że cierpliwa życzliwość potrafi przełamywać te bariery.

Na co dzień dostrzegam wśród parafian ogromne dobro, głęboką wrażliwość serca, życzliwość i duchową dojrzałość. Ich postawy są dla mnie źródłem nie tylko inspiracji i umocnienia, ale też osobistego rachunku sumienia. Spotykam ludzi, którzy potrafią hojnie dzielić się sobą – swoim czasem, tzw. wdowim groszem, konkretną pomocą czy doświadczeniem – w sposób cichy, bez rozgłosu, ale z wielką miłością i prostotą serca. Wielu z nich to osoby zakorzenione w modlitwie, głęboko osadzone w wierze i otwarte na działanie łaski Bożej.

Patrząc na życie naszej parafii, widzę wiele powodów do wdzięczności, ale też ogromne pole do dalszego wzrostu. Tworzymy wspólnotę żywą i różnorodną – złożoną z ludzi kroczących różnymi drogami wiary, z różnymi historiami, pytaniami, talentami i możliwościami. Głęboko wierzę, że każdy – niezależnie od miejsca, w którym dziś się znajduje – może odnaleźć tu swój duchowy dom: miejsce spotkania z Bogiem, z drugim człowiekiem i z samym sobą. Dlatego z serca zapraszam wszystkich do refleksji nad swoim miejscem w naszej wspólnocie. Wierzę, że razem – duchowni i świeccy – możemy tworzyć Kościół, który naprawdę staje się domem dla wszystkich.


piątek, 17 października 2025

Ksiądz Daniel Lubański

Drugim duszpasterzem posługującym w parafii św. Marka jest ksiądz Daniel Lubański. Pełni on funkcję wikariusza w naszej wspólnocie już piąty rok. Podobnie jak księdza Jarosława, również księdza Daniela poznałem jeszcze w seminarium duchownym. Uczestniczył w moich wykładach z metafizyki i filozofii Boga, a także – co warte podkreślenia – był jednym z uczestników seminarium magisterskiego z filozofii, które miałem przyjemność prowadzić. Pamiętam, że temat jego pracy nie należał do najłatwiejszych: analizował w niej relację między działaniem a istnieniem w doktrynie św. Tomasza z Akwinu. Po niemałych trudach udało mu się doprowadzić tę pracę do końca i obronić ją z wynikiem bardzo dobrym.

Choć nie zapałał miłością do filozofii na tyle, by kontynuować jej studium na poziomie doktoranckim, wspominam go jako studenta rzetelnego i wytrwałego. Zresztą, szczerze mówiąc, żaden z moich dwunastu seminarzystów, poza jednym Szymonem, nie zdecydował się pójść dalej drogą naukowej filozofii – co mówi raczej więcej o mnie, jako wykładowcy nieumiejącym zarazić ich filozoficzną pasją, niż o nich. Gwoli sprawiedliwości dodam, że dwóch spośród tej dwunastki – Marcin i Michał – obroniło doktoraty z teologii, a trzeci, Kamil, robi właśnie doktorat z prawa kanonicznego. 

Ksiądz Daniel – harcerz i kapelan wojskowy w rezerwie – to po prostu dobry ksiądz. Nie epatuje swoją pobożnością, nie zabiega o uwagę, a mimo to jego obecność w parafii jest nie do przecenienia. Ma wyjątkowy dar pracy z dziećmi. W każdą niedzielę odprawia dla nich mszę świętą, a w ciągu roku – wspólnie z siostrą Moniką i świeckimi opiekunami – organizuje liczne wyjazdy: zimowiska, kolonie letnie oraz tzw. wyjazdy weekendowe.

Opiekuje się również naszą parafialną świetlicą, w której prowadzi kreatywne zajęcia – w tym roku realizuje serię spotkań wokół klocków LEGO. Zajęcia te, z tego co wiem, cieszą się ogromnym zainteresowaniem. I nic dziwnego – jego sposób bycia i podejście do dzieci budzą natychmiastową sympatię.

W parafii odpowiada też za przygotowanie młodzieży do bierzmowania oraz dzieci do Pierwszej Komunii Świętej. Prowadzi spotkania Rycerstwa Niepokalanej, uczestniczy w kręgu Domowego Kościoła, a także animuje kurs przedmałżeński. Z jego inicjatywy powstała parafialna grupa Caritas, która – także dzięki jego energii i zaangażowaniu – realnie zmienia na lepsze życie wielu potrzebujących osób w naszej wspólnocie.

Ma jedną z tych rzadkich, a bardzo cennych cech charakteru – nigdy się nie denerwuje ani nie obraża. A przynajmniej nie okazuje tego w żaden widoczny sposób. Zadziwiająco cierpliwie i z pokorą przyjmuje uwagi krytyczne – głównie z mojej strony. Choć z zewnątrz może się czasem wydawać, że jest ich więcej niż pochwał, w rzeczywistości noszę w sercu wiele wdzięczności za jego obecność i wkład w życie parafii. Nie jestem osobą zbyt wylewną, więc może tego nie okazuję – ale szczerze go lubię i cenię. Nie mam wątpliwości, że podobne uczucia żywi wobec niego wielu parafian, a szczególnie dzieci – również te, które spotyka jako katecheta w szkole.

Ksiądz Daniel ma jednak jedną, dość zabawną przypadłość: śpi jak kamień. Jego budzik to istna syrena alarmowa – mógłby, bez cienia przesady, zbudzić umarłego. Ale nie jego. Dzielą nas wprawdzie dwie ściany, ale ten dźwięk, niestrudzenie powtarzający się każdego poranka, dociera do mnie nawet w łazience – a wtedy oddzielają nas już trzy ściany! Zdarza się więc, że muszę, nieco zirytowany, opuścić swoje mieszkanie i walić pięścią w drzwi jego pokoju, żeby go obudzić. Na szczęście interwencja przynosi natychmiastowy skutek. Ksiądz Daniel zrywa się na równe nogi, najczęściej przekonany, że zaspał na mszę – co, trzeba przyznać, parę razy rzeczywiście mu się zdarzyło.

To człowiek o dobrym, otwartym sercu. Potrafi dzielić się tym, co ma, bez najmniejszych oporów. Tegoroczne wakacje są tego najlepszym przykładem. Zostawił otwarte mieszkanie, a ja – czasem wieczorem, czując pragnienie – korzystałem z okazji i sięgałem po chłodzące napoje, które znajdowały się w jego lodówce. (Dla jasności – ksiądz Daniel jest abstynentem!). Pod koniec lipca zostało już niewiele, ale przyjął to ze zrozumieniem i serdecznym uśmiechem. Nie złościł się, nie komentował. Tylko wzruszył ramionami i dodał: „Trzeba będzie uzupełnić zapasy.” To reakcja, która mówi o nim więcej niż niejeden opis.

Oczywiście – jak każdy z nas – nie jest bez wad. Ma dwie wyraźne słabości.

Pierwsza to... porządek. A raczej jego brak. Nie jestem przesadnym pedantem – sam siebie określiłbym raczej jako bałaganiarza – ale przy księdzu Danielu wypadam niemal jak asceta z klasztoru kartuzów. Na szczęście, jeśli chodzi o liturgię, jest wręcz hiperpoprawny. Tutaj nie ma miejsca na niedbałość czy improwizację – jest dokładny, uważny, w pełni świadomy wagi każdego gestu i słowa.

Druga słabość to… królik. Tak – ksiądz Daniel od pewnego czasu trzyma w mieszkaniu to urocze, choć nieco anemiczne i mało komunikatywne stworzenie. Zwierzak, mimo że niewielki, wywiera jednak nieproporcjonalnie duży wpływ na estetykę wnętrza mieszkania księdza wikariusza – a mówiąc wprost, skutecznie pogłębia panujący tam nieład.

Ale cóż – jak mówi przysłowie: nie ma róży bez kolców. A w przypadku naszej parafii: nie ma dobrego wikariusza bez... królika.