niedziela, 17 marca 2013

Parafia w Fort Collins


Parafia Błogosławionego Jana XXIII w Fort Collins, gdzie mieszkam i posługuję już od ponad dwóch miesięcy, jest bardzo żywą, dynamiczną wspólnotą. Liczy ona sobie nie więcej niż dwa tysiące wiernych, przy czym sporą część z nich, około 600 osób, stanowią studenci Colorado State University. Wśród wielu pozytywnych rzeczy, które tu mogę obserwować, zaskakuje mnie zwłaszcza ofiarność ludzi. Dzięki niej proboszcz w ogóle nie musi martwić się o finanse. Większość funduszy gromadzona jest za pomocą fundraisingu, czyli specjalnych zbiórek. Zdarza się czasami, że ktoś z parafii ofiarowuje większą kwotę pieniędzy. Całkiem niedawno na przykład proboszcz otrzymał donację od jakiegoś parafianina w wysokości 300 tysięcy dolarów! Nic więc dziwnego, że jest w stanie zatrudnić aż 15 osób, w tym 8 osób na cały etat, a siedem na pół etatu. Tylko zazdrościć. Kiedy komuś powiedziałem, że w mojej parafii w Warszawie organizowane są comiesięczne zbiórki na rzecz budowy kościoła i że ich wysokość rzadko kiedy przekracza 1500 dolarów, nie mógł w to uwierzyć i w efekcie stwierdził z lekką nutą wyższości, że z tego wynika, iż wierni w Ameryce są o wiele bardziej odpowiedzialni za swój Kościół, także w wymiarze materialnym, niż w Polsce. Nie wiem, czy tak jest, ale z pewnością dzięki ofiarności swoich parafian ksiądz Rocco, tutejszy proboszcz, jest w stanie wspierać finansowo wiele inicjatyw, a jest ich naprawdę dużo. Dodatkowo w parafii pracuje pięcioro tzw. misjonarzy z organizacji FOCUS. Ci misjonarze to świeccy wolontariusze, z reguły młode osoby, które poświęcają cały swój czas (z reguły jest to okres dwuletni) pracy ze studentami w kampusie uniwersyteckim i w parafii. Główną formą ich posługi jest prowadzenie grup biblijnych i tzw. mentoring, który polega na tym, że osoba będąca misjonarzem Focus sprawuje indywidualną opiekę duchową nad pewną grupą studentów, którzy o to poproszą. Można powiedzieć, że mentoring jest formą towarzyszenia duchowego. Misjonarze utrzymują się z ofiar wiernych. Bardzo silną grupę zaangażowaną w duszpasterstwo parafialne stanowią również Rycerze Kolumba. Do tutejszej wspólnoty parafialnej należy około 50 mężczyzn. Oprócz pomocy ubogim organizują oni także wiele spotkań integracyjnych dla samych parafian, których obowiązkową częścią jest wspólny posiłek. Proboszcz może liczyć także na kilkudziesięciu szafarzy nadzwyczajnych, którzy pomagają w rozdzielaniu Krwi Pańskiej w czasie każdej mszy (Komunia św. w parafii jest pod dwiema postaciami), zanoszą Pana Jezusa do chorych, przygotowują dary do mszy. Oprawę muzyczną na mszach niedzielnych zapewnia za każdym razem inny chór. W każdej grupie muzycznej jest od kilku di kilkunastu osób. Mógłbym jeszcze wymienić inne osoby zaangażowane w życie parafii, jak na przykład osoby działające na rzecz obrony życia dzieci nienarodzonych. Jest tu też grupa Ruchu Rodzin Nazaretańskich, którą opiekuje się ks. Tadeusz. Wszystko to składa się na obraz bardzo żywej wspólnoty. We mszach w dni powszednie uczestniczy sporo osób, na przykład rano jest to liczba sięgająca 50, a czasami i więcej osób. W niedzielę w niektórych mszach grono uczestników jest bardzo liczne, co świadczy o tym, że większość katolików mieszkających na terenie parafii nie lekceważy obowiązku uczestnictwa w Eucharystii w tym dniu. Przychodzą na msze często całymi rodzinami, również z dziećmi. Zaskakujące jest dla mnie to, że dzieci nie przeszkadzają podczas liturgii. Zawsze są przy rodzicach (opuszczają ich tylko na chwilę w czasie składania ofiar pieniężnych, by podejść do księdza, który stoi przed ołtarzem z koszyczkiem, gdzie wrzucają swoje banknoty), nigdy nie biegają po kościele (tutaj jest to w ogóle niewyobrażalne, by dziecko mogło innym przeszkadzać w przeżywaniu Eucharystii), chyba też ani razu nie słyszałem, by któreś dziecko krzyczało czy rozmawiało. Jeśli jakieś dziecko nie jest w stanie usiedzieć spokojnie, to wówczas po prostu jedno z rodziców wychodzi z nim za oszklone drzwi do holu, który oddziela wejście do części, gdzie odprawiana jest msza, od głównego wejścia. Ale z tego, co zauważyłem, takie wychodzenie z dzieckiem praktycznie się nie zdarza. Nie wiem, jak to się dzieję. Myślę, że niektórzy katolicy z Polski, choćby z mojej parafii św. Franciszka w Warszawie (oj, narażę się niektórym tym, co teraz tutaj napiszę), którzy tak alergicznie, a czasami nawet agresywnie reagują na prośby, by nie hołdowali zasadzie, że dziecku w kościele wolno wszystko, mogliby się od katolików z parafii w Fort Collins wiele nauczyć. Sądzę zresztą, że nierzadko nie jest to sprawa jakichś specjalnych umiejętności do nauczenia, ile raczej po prostu zwykłej kultury i odpowiedzialności za sakralny wymiar Eucharystii, która nie jest przecież zwykłym spotkaniem, lecz ponawianą na ołtarzu ofiarą Chrystusa. W każdym razie jeszcze się nie zdarzyło, a odprawiam tu w niedzielę z reguły dwie msze, by jakieś niesforne dziecko utrudniało mi celebrację Eucharystii. Moim zdaniem dobrze to świadczy o rodzicach tych dzieci, także o ich szacunku dla innych uczestników liturgii. W USA jest taki zwyczaj, że ksiądz po odprawieniu mszy nie wraca do zakrystii, lecz udaje się do drzwi wejściowych i tam wita się z wszystkimi (no, może nie ze wszystkimi, lecz na pewno z większością). Dla wiernych jest to okazja to krótkiego kontaktu z księdzem. Bardzo często dziękują oni wtedy za odprawienie mszy, za kazanie. Nie chce się chwalić (lecz mimo to się pochwalę), ale miło jest słyszeć wypowiadane stosunkowo często takie na przykład słowa: „Dziękuję za piękną liturgię”; „Twoje kazanie, ojcze (do księdza Amerykanie mówią „Father”), bardzo mi pomogło”; „Dobrze, ojcze, że jesteś z nami”. Ostatnio wiele osób modli się, bym otrzymał pozwolenie na dalszy pobyt w USA (7 marca minęło moje pierwsze pozwolenie na pobyt tutaj i właśnie ubiegam się o jego prolongatę, co nie idzie wcale tak łatwo, bo Urząd Emigracyjny domaga się dodatkowych dokumentów potwierdzających, że naprawdę mam zamiar wrócił latem do kraju). Generalnie pobyt w parafii Błogosławionego Jana XXIII w Fort Collins jest dla mnie bardzo cennym doświadczeniem. Uczę się nie tylko angielskiego, korzystając z wielkiej życzliwości wielu parafian, ale też poznaje Kościół amerykański, który tu w Fort Collins (zdaje się, że nie tylko w tym mieście, lecz także w całym Kolorado) jest zdumiewająco żywy i mocny. Myślę, że to doświadczenie przyniesie dobre owoce w czasie mojej posługi duszpasterskiej po powrocie do kraju. Taką przynajmniej mam nadzieję.