W poniedziałek i we wtorek udaliśmy się z Tadeuszem na wycieczkę
do Arches National Park w stanie Utah. Tak naprawdę to ruszyliśmy z Fort
Collins w niedzielę po południu, ale do Moab dojechaliśmy we wtorek około
południa. Noc z niedzieli na poniedziałek spędziliśmy w mieście Glenwood Springs, w
motelu prowadzonym przez polskie małżeństwo. Bardzo mili ludzie i na dodatek
życzliwie nastawieni do księży, co znalazło wyraz między innymi w tym, że nie chcieli
od nas pieniędzy za nocleg. Nie wiem, czy to dobrze, ale niespecjalnie
przeciwko temu protestowaliśmy. Podróż do Glenwood nie była łatwa, ponieważ w
górach, już za Denver, padał marznący deszcz, było więc bardzo ślisko. Na
dodatek w kanionie przed samym Glenwood przewrócił się tir i zablokował na 4
godziny drogę w kierunku Utah. Z tego powodu zameldowaliśmy się w motelu krótko
przed 21.00. Następnego dnia rano, po odprawieniu mszy i odmówieniu jutrzni,
udaliśmy się do parku, do którego dotarliśmy po kilku godzinach jazdy samochodem. Arches National Park należy do najbardziej znanych i
najpiękniejszych parków w USA. Pogodę mieliśmy znakomitą: słońce, dosyć ciepło,
niebo bezchmurne (nie wiem, czy wypada mi podawać tę informację, wiem bowiem,
że w Polsce, ku irytacji wielu osób, wiosna się opóźnia, więc taka informacja,
że gdzie indziej ludzie cieszą się ciepłymi i słonecznymi dniami może kogoś jeszcze
bardziej zirytować, co z kolei może spowodować raczej mało przyjemne reperkusje
w kontakcie z bliźnimi). Pierwszego dnia, w poniedziałek, wędrowaliśmy kilkoma,
niezbyt trudnymi, ale za to bardzo malowniczymi szlakami. Wieczorem, ponieważ
cały dzień żywiliśmy się głównie bananami, jabłkami i kilkoma plasterkami
szynki z indyka, postanowiliśmy zjeść coś nieco bardziej okazałego. Poszliśmy
do restauracji meksykańskiej. Obaj zamówiliśmy rybę, wcześniej jednak
dostaliśmy darmową przystawkę w postaci chipsów z ostrym sosem. Byliśmy tak głodni,
że zanim przynieśli nam główne danie, poprosiliśmy o kolejną porcję chipsów, których
nam nie odmówiono. Niestety, był to poważny błąd, przynajmniej jeśli chodzi o
mnie. Po kolacji, zamiast doznawać błogiego uczucia, jakie z reguły towarzyszy
człowiekowi wówczas, gdy się porządnie nasyci, przez dłuższy moment skręcałem
się z bólu. Ani chybi to przez te chipsy. Na szczęście spacer po mieście spowodował,
że moje cierpienie skończyło się po kilkunastu minutach. We wtorek, podobnie
jak dzień wcześniej, odprawiliśmy rano msze, po tym poszliśmy do motelu na kawę
i kawałek ciasta (dalibóg, zupełnie nie wiem, dlaczego nazywają to śniadaniem),
a następnie pojechaliśmy do parku. Tym razem szliśmy najdłuższym szlakiem,
składającym się z trzech odcinków o różnych poziomach trudności. Cała wędrówka
zajęła nam około 5 godzin. Na początku było trochę chłodno, ale później słońce
przebiło się przez mgłę (albo coś podobnego) i zrobiło się bardzo ciepło.
Niestety, znów popisałem się brakiem wyobraźni. Nie wziąłem żadnej czapeczki na
głowę, w efekcie słońce mocno przypaliło moją nieosłoniętą łysinę. Łatwo się
domyśleć, jak bardzo wieczorem (i jeszcze dzisiaj) piekła mnie skóra na głowie,
która wyglądała zresztą okropnie – taka czerwona jak rak. No cóż, najwyraźniej w
moim przypadku każde miłe doświadczenie musi być okupione jakąś formą
cierpienia. Dzisiaj Dorin (to pani, która nam gotuje na plebanii) tak się
przejęła moją spaloną łysiną, że aż sama kupiła mi jakiś żel przeciwko
oparzeniom słonecznym i kazała smarować nią głowę. Gdy piszę te słowa, skóra
już mnie właściwie nie piecze, ale na pewno za parę dni zniszczony naskórek
będę mógł zdejmować całymi płatami. No i pięknie będę wtedy wyglądał, nie ma
co. Dla kronikarskiej ścisłości dodam, że w drogę powrotną wyruszyliśmy około 5
po południu. Na plebanię w Fort Collins dotarliśmy równo o północy. Po drodze,
ponieważ znów w ciągu dnia żywiliśmy się głównie bananami i jabłkami (doszły jeszcze
marynowane ogórki, kawałek kurczaka i jeden energetyczny batonik), postanowiliśmy zatrzymać się na jakiś
lekki posiłek. Ja, pomny na to co się działo poprzednio dnia, miałem zamiar
zjeść jedynie jakąś sałatkę. Szukając odpowiedniego „punktu gastronomicznego”,
trafiliśmy przypadkowo na restaurację o wdzięcznej nazwie „Polanka”, prowadzoną przez Polaków.
Restauracja okazała się jednak zwykłym barem mlecznym i to raczej dość mizernym. Menu bardzo
ubogie, wystrój niemal jak w PRL-u. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się, zresztą
za namową właścicielki, zjeść zupę grochową i po trzy placki ziemniaczane. Zupa
była nawet dobra, ale placki… sam robię lepsze. Niestety powiedziałem o tym
Tadeuszowi, który teraz domaga się, bym przy najbliższej okazji usmażył mu
placki. No i masz babo (raczej chłopie) placek! Mam jednak nadzieję, że jest to tylko chwilowa fanaberia i niedługo
o tym zapomni. Sama wyprawa była bardzo udana. Jeśli, drogi czytelniku,
będziesz kiedykolwiek w USA, to koniecznie pojedź do Utah, by zobaczyć Arches
National Park. Naprawdę warto.