Nieco "halloweenowa" dekoracja ołtarza |
środa, 31 października 2012
Halloween
Krajobraz po huraganie
Wyglądam właśnie przez okno mojego pokoju. Do
Nowego Jorku powróciła dziś piękna, słoneczna pogoda. Aż trudno uwierzyć w to, co
się działo jeszcze dwa dni temu. Nowy Jork po przejściu huraganu Sandy powoli
wraca do normalnego życia, choć okazuje się to być dosyć trudne. Dolny
Manhattan, a także część takich dzielnic jak Bronx, Queens, Staten Island and
Westchester County ciągle pozbawiona jest elektryczności. Dziwnie wyglądają
wieczorem te części miasta, które normalnie są bardzo rozświetlone, a w tych
dniach pogrążone są w ciemnościach. Brak elektryczności często wiąże się również
z brakiem wody. Powoduje on również inne, może nieco bardziej prozaiczne
utrudnienia w codziennym życiu, jednak nie mniej uciążliwe, jak na przykład niedziałające windy. Dla tych, którzy mieszkają w wysokich budynkach, a na dolnym Manhattanie
jest ich wiele, stanowi to całkiem spore wyzwanie, zwłaszcza dla osób starszych
i niepełnosprawnych. W Nowym Jorku nadal zamknięte są szkoły, lotniska oraz metro,
które doświadczyło największych szkód w całej swojej ponad stuletniej historii.
W wyniku zalania wodą ciągle nieczynnych jest 10 tuneli metra. Niestety jedną z
najbardziej zalanych stacji jest South Ferry, która jest końcową stacją linii
nr 1, a więc tej, z której najczęściej korzystam. Paraliż metra jest
szczególnie boleśnie odczuwany, bo codziennie z jego usług korzystają miliony mieszkańców. Obecnie głównym środkiem lokomocji są autobusy, którymi można na razie jeździć za darmo.
Wiele osób korzysta też z taksówek, których pojawiło się na ulicach o kilka tysięcy
więcej. Nieczynne są też miejskie parki. Spacerowanie tam, według oficjalnych ostrzeżeń, jest niebezpieczne z
uwagi na zwisające gałęzie i połamane drzewa. W samym Central Parku zniszczeniu
uległo około 1000 drzew, co stanowi poważny uszczerbek dla jego drzewostanu. Najbardziej
jednak żal mi bardzo ładnego i zadbanego Battery Park, który z tej racji, że
znajduje się na południowym krańcu Manhattanu, został całkowicie zalany. Trochę
czasu minie, zanim znów będę mógł wybrać się tam na spacer i popatrzeć na
widniejącą z daleka Statuę Wolności. Jednak nowojorczycy to dość twardzi i zaradni
ludzie. Myślę, że szybko dojdą do siebie.
wtorek, 30 października 2012
Bye, bye Sandy
No i już po wszystkim. Na godzinę
przed głównym uderzeniem huragan Sandy osłabł i przekształcił się w tropikalną
burzę. Jednak była to najpotężniejsza burza w historii Nowego Jorku, która
spowodowała spore straty materialne oraz 5 ofiar śmiertelnych (w całym kraju 16
według dotychczasowych danych). Mieszkańcy dolnego Manhattanu nadal pozbawieni
są prądu i wody (w skali kraju aż 7 milionów osób jest pozbawionych elektryczności).
Nie działają stacje metra i lotniska. Trzeba jednak powiedzieć, że skala
zniszczeń jest dużo mniejsza, niż można się było tego spodziewać w świetle
alarmujących informacji przekazywanych przed nadejściem huraganu. Sądzę, że
jest to między innymi rezultat sprawnie działającego państwa, zarówno na
szczeblu rządowym, jak i samorządowym. Wszystkie służby odpowiedzialne za
bezpieczeństwo i porządek pokazały w tych dniach duży poziom profesjonaliści.
Nie było w ich działaniach żadnego chaosu, przypadkowości czy braku
koordynacji. Jak zwykle w tego typu sytuacjach bardzo dobrze sprawdziła się
Gwardia Narodowa. Doskonale też spisały się amerykańskie służby meteorologiczne,
które są w stanie bardzo dokładnie, niemal co do minuty, przewidywać rozwój
wypadków, co pozwala na uprzednie przygotowanie się do nadchodzącego
kataklizmu. Pod tym względem nasz kraj jest sto lat za murzynami. Tak się
złożyło, że przeczytałem przed chwilą informację podaną przez dziennik
Rzeczypospolita, że polscy śledczy wykryli liczne ślady materiałów wybuchowych w samolocie, który rozbił się pod Smoleńskiem.
Można się było tego spodziewać. Wbrew temu, co twierdzą członkowie naszego
rządu, z premierem na czele, oraz bezkrytycznie popierający go obywatele,
państwo polskie absolutnie nie zdało egzaminu zarówno przed katastrofą w
Smoleńsku, jak i już po niej. Skandalem jest, że bezwarunkowo oddaliśmy
śledztwo Rosjanom, że bezczynnie lub bezsilnie przyglądaliśmy się, jak mataczą,
jak pośpiesznie naprawiają oświetlenie na lotnisku, tną wrak samolotu,
utrudniają dostęp do kluczowych świadków. Skandalem jest, że do tej pory wrak
samolotu nie wrócił do Polski, że nie jesteśmy w posiadaniu kluczowych dowodów,
zwłaszcza czarnych skrzynek, że dopiero po dwu i pół roku nasi śledczy zbadali
dokładnie wrak, który był w tym czasie niszczony i czyszczony z wszelkich
śladów. Unbelievable, jak powiedzieli by Amerykanie. Tutaj taka postawa państwa
byłaby nie do pomyślenia. Rząd, który by się dopuścił takich zaniedbań, jakich
dopuścili się nasi włodarze, nie przetrwałby w USA nawet jednego dnia, tak
miażdżąca byłaby krytyka opinii społecznej, a zwłaszcza mediów. Niestety, naszą
opinię społeczną kształtują w większości niepolskie, skrajnie prorządowe i antyspołeczne
media. Dopóki to się nie zmieni, nie możemy w Polsce liczyć na sprawne państwo,
ponieważ państwo stara się stanąć na wysokości zadania, gdy jest pod silną presją
swoich obywateli, bo to państwo jest dla obywateli, a nie odwrotnie. Dopóki tej
presji nie będzie, a nie będzie jej dopóki główne media z racji czysto
ideologicznych i politycznych nadal będą pełnić rolę medialnej osłony dla
niekompetencji, dopóty będziemy w przyszłości świadkami jeszcze niejednej tragedii,
której dałoby się uniknąć. Moim zdaniem odpowiedzialnymi za to będą nie tylko niekompetentni urzędnicy państwowi, lecz, w pewnym stopniu, także zwykli obywatele, którzy taką niekompetencję legitymizują swoimi wyborczymi decyzjami.
poniedziałek, 29 października 2012
Sandy tuż tuż.
Rzeka Hudson, obok której mieszkam |
Sandy coraz bliżej
Robi się coraz bardziej „huraganowo”.
Wiatr zdecydowanie przybiera na sile. Chwilami wieje już bardzo mocno. A to
podobno dopiero połowa jego siły. Apogeum ma nastąpić dzisiaj wieczorem, gdy
jego prędkość dojdzie nawet do 90 mil na godzinę (ok. 150 km/h). Patrzę w tym momencie, jak za
moimi oknami mocno kołyszą się targane gwałtownymi podmuchami wiatru drzewa.
Spadły już z nich pierwsze odłamane gałęzie. Podziwiam kierowców, którzy nie
zabrali swoich samochodów spod drzew. Są albo wielkimi optymistami, albo bardzo
mało przezorni. Moja plebania znajduje się w miejscu dość zabudowanym. Jest
wciśnięta między inne budynki. W tej chwili, gdy piszę te słowa słyszę
kolejny gwałtowny podmuch wiatru. Mimo zamkniętych okien ryk wiatru robi naprawdę wrażenie. Wyobrażam
sobie, jakie odgłosy będą słyszeć dzisiaj wieczorem, ci którzy mieszkają w miejscach
bardziej odsłoniętych, jak chociażby Marta i Marek. W mieście ruch na ulicach prawie
zamarł. Nawet Broadway, zazwyczaj dość ruchliwy, opustoszał. Jeździ jeszcze trochę
samochodów, głównie taksówek. Oczywiście nie działa metro, szkoły, uczelnie.
Odprawiałem dzisiaj Mszę o 12.10. Przyszły tylko trzy osoby, choć z reguły
przychodzi na tę „lunchową” mszę dużo więcej ludzi niż rano. Rozmawiałem przed
chwilą z goszczącym na naszej plebanii znajomym księdza Rafferty, który jest profesorem prawa na jednej
z kalifornijskich uczelni. Twierdzi, że w tej części USA huragan „Sandy” będzie
miał bezprecedensowy charakter. No cóż, zobaczymy. Mieszkańcy południowych
krańców Brooklynu mają powody do niepokoju. Cześć ulic już jest zalana. Ewakuowano
tych, którzy mieszkają w rosyjskiej dzielnicy Brighton Beach. Do tej pory tylko
czytałem o siejących spustoszenie huraganach takich jak Irene czy Katrina. Mam
nadzieję, że tym razem do takich zniszczeń, a tym bardziej ofiar w ludziach nie
dojdzie. Natura po raz kolejny pokazuje swoją ogromną siłę, która ma coś z „mysterium
fascinans” i „misterium tremendum” zarazem, by użyć słów autorstwa Rudolfa Otto. Tym
razem będę miał okazję przekonać się o tym nieco bardziej osobiście i z bliska. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
niedziela, 28 października 2012
Huragan Sandy nadchodzi
Miałem dziś, razem z Markiem i
Martą, pojechać na wycieczkę w góry. Perspektywa spędzenia kilku godzin na wędrówce w górach, z dala od głośnego miasta, bardzo mnie cieszyła i ekscytowała. Byłoby to moje pierwsze dłuższe i bliższe spotkanie z amerykańską przyrodą. Niestety, pogoda popsuła nam szyki. Oto bowiem do wschodniego
wybrzeża Stanów Zjednoczonych, w tym oczywiście do Nowego Jorku, zbliża się potężny huragan „Sandy”
(miejscowi meteorolodzy nadali mu już drugą nazwę „Frankenstorm", która nawiązuje
do słynnej postaci z hollywoodzkich filmów grozy). Szybkość wiatru, zwłaszcza
we wtorek - jak ostrzegają meteorolodzy - może nawet przekroczyć 130 km/godz. Już
teraz wiatr się wzmaga, co słychać za moimi oknami. Władze miasta zdecydowały
się na zamknięcie od dzisiaj wieczorem metra, by zmusić mieszkańców do
pozostania w domach. Nieczynne będą szkoły i lotniska. Burmistrz Nowego Jorku zaapelował
nawet, by przygotować zapasy żywności. Podejrzewam jednak, że za tym ostatnim apelem
stoi niejedno lobby, które chce skorzystać na ludzkich obawach i pozbyć się
wielu towarów zalegających na sklepowych pólkach i w magazynach. U mnie na
plebanii panuje flegmatyczny spokój. Nikt się nadchodzącym huraganem za bardzo
nie ekscytuje. Może dlatego, że uderzy on głównie w południowe części miasta: City Island, Coney Island i Battery Park City.
Dlatego z tych terenów ma być ewakuowanych około blisko 400 tysięcy ludzi, a
więc bardzo dużo. Jedyna dla nas niepokojąca okoliczność to fakt, że mieszkamy
blisko rzeki Hudson (ok. 200 metrów). W razie czego, nie muszę się martwić, bo
mieszkam wysoko, na drugim piętrze. Jestem ciekaw, czy te alarmujące
przepowiednie rzeczywiście się spełnią, bo nie raz już bywało, że z potężnego huraganu
robiła się jedynie silniejsza burza. Z tego, co wiem, huragan Sandy już zabił
na Karaibach ponad 60 osób. Więc faktycznie nie jest to mały i niegroźny sztorm. Mam nadzieję, że nie
będziecie musieli, jako jednej z ofiar klęski żywiołowej, przysyłać mi paczek z
żywnością. W każdym razie będę was informował na bieżąco o tym, co się dzieje
tu na miejscu. A tymczasem, życzę wszystkim miłego wieczoru w ośnieżonej
Warszawie.
PIąta Aleja
Uroczy zakątek w Greenwich Village |
Zainaugurowałem wczoraj, można chyba tak powiedzieć, planowe zwiedzanie miasta. Korzystając z dnia wolnego,
udałem się z aparatem w ręku na pieszą wycieczkę po najsłynniejszej ulicy
Nowego Jorku (a może i świata), czyli Piątej Alei. Moją wędrówkę rozpocząłem od 8 ulicy, a więc od południowego końca Fifth Avenue, a dokładnie od Washington Arch (Łuk
Waszyngtona). Za tą budowlą, postawioną na wzór rzymskich łuków triumfalnych, znajduje
się plac Waszyngtona (Washington Square), o którym mówi się, że jest duchowym
centrum dzielnicy Greenwich Village, zamieszkałej głównie przez artystów, różnej
maści radykałów i oczywiście przez homoseksualistów. Kiedy jednak przechodziłem
przez tę dzielnicę, której północna granica pokrywa się z 14 ulicą, nikogo
dziwnego czy też ekscentrycznego nie spotkałem (może dowiedzieli się, że będę
tamtędy przechodził, więc przezornie usunęli mi się z drogi). Na samym placu
Waszyngtona było dużo ludzi, mimo że była dopiero pierwsza po południu. Spora
grupa skupiła się wokół kapeli grającej muzykę jazzową. Ja również przez chwilę
się przy nich zatrzymałem. Muszę przyznać, że byli naprawdę dobrzy. Potem
ruszyłem w górę. Najpierw dotarłem do Madison Square Park, a więc do miejsca, w
którym Piąta Aleja krzyżuje się z Broadwayem, przecinając 23 ulicę. Pochodziłem
chwilę po parku, zrobiłem zdjęcie Metropolitan Life Insurance Tower, który to
wieżowiec, o bardzo charakterystycznym kształcie, był przez moment (w roku
1909) najwyższą budowlą świata i ruszyłem dalej, w kierunku najsłynniejszego
budynku miasta, czyli Empire State Building, który został zbudowany na rogu
Piątej Alei i 33 ulicy. Zaraz po wybudowaniu, a więc w 1933, był najwyższym budynkiem
świata. Liczy sobie 102 piętra (443 m). Większość turystów obowiązkowo wjeżdża na
taras widokowy mieszczący się na 86 piętrze, skąd rozciąga się widok na
Manhattan i cały Nowy Jork. Podobno jest on naprawdę imponujący, zwłaszcza
wieczorem. Żal mi było jednak dwudziestu paru dolarów na te kilka chwil
gapienia się z góry na miasto, choć pewnie kiedyś się na to skuszę. Idąc dalej
w górę Mahattanu, minąłem po lewej strony okazały gmach Głównej Biblioteki
Publicznej (New York Public Library), za którą znajduje się Bryant Park. Niedługo,
mam taką nadzieję, stanę się częstym gościem tej skarbnicy wiedzy. Po zrobieniu
paru zdjęć bibliotece, powędrowałem dalej. Po krótkim czasie dotarłem do słynnego
Rockefeller Center. Nazywa się je „miastem w mieście”. I faktycznie, codziennie przewija
się przez to centrum ok. 250 tysięcy ludzi. Działa w nim, jeśli wierzyć mojemu
przewodnikowi, ponad 100 tys. telefonów i prawie 400 wind, które w ciągu roku
pokonują 3 mln kilometrów! Już teraz, mimo że jest jeszcze ciepło, czynne jest
tam lodowisko. Przez chwilę przyglądałem się z zazdrością akrobacjom
wykonywanym przez łyżwiarzy. Centrum Rockefellera znajduję się pomiędzy 49 a 50 ulicą. Po
sąsiedzku, między 50 a 51, tylko po drugiej stronie, znajduje się największa
świątynia katolicka w USA, czyli Katedra św. Patryka. Zaskoczyło mnie to, że
sporo ludzi siedziało w ławkach i się modliło. Za ołtarzem głównym znajduje się
Lady Chapel, gdzie trwa całodzienna adoracja Najświętszego Sakramentu.
Dołączyłem na pewien czas do dość licznego grona osób adorujących. Katedra
posiada mocny akcent polski, ponieważ w lewej nawie, patrząc w stronę głównego
ołtarza, znajduje się bardzo ładna kaplica Matki Bożej Częstochowskiej poświęcona
głównym polskim świętym. Po opuszczeniu katedry udałem się w stronę Central
Parku. Po drodze minąłem Trump Tower, wysoki i strzelisty wieżowiec, którego właścicielem
jest znany businessman Donald Trump. Tuż przed Central Park, na przecięciu 59
ulicy i Piątej Alei znajduje się Grand Army Plaza, oddzielający środkowy
Manhattan (Midtown) od jego wschodniej górnej części (Upper East Side). Najważniejszą
i najsłynniejszą budowlą znajdującą się na tym placu jest oczywiście Plaza
Hotel, w którym często zatrzymują się sławne osobistości. Pokręciłem się przez
moment po placu, pomiędzy stojącymi tu dorożkami, i poszedłem do Central Parku,
by zostawić zatłoczoną i tętniącą życiem Piątą Aleję i przez pewien czas pospacerować
dróżkami i alejkami parku. Ponieważ byłem już zmęczony i bolały mnie stopy,
zdecydowałem się jednak skrócić mój spacer i wróciłem metrem do domu. Cała ta
wędrówka trwała około 5 godzin. Zatrzymałem się na dłużej jedynie w jednej z
księgarń i w katedrze. Po powrocie do domu przeczytałem, że Piąta Aleja jest
jedną z głównych arterii handlowych miasta. Tutaj mieszczą się ekskluzywne sklepy
najbardziej znanych firm, takich jak: Tiffany, Schwarz, Bergdorf Goodman, Louis
Vuitton, Prada, Harry Winston, Hugo Boss, Escada, Dunhill, De Beers, Pucci,
Wempe, Sergio Rossi, Lindt (na chwilę tam wszedłem), Zara, Gucci, Fendi, Blanc
de Chine, Zegna, Versace, Gant, H. Stern, Armani i wiele innych. Tak naprawdę
to na większość z nich nawet nie zwróciłem uwagi. Nie przyszło mi też do głowy,
by je zwiedzać. Całe szczęście, że chodziłem sobie sam po słynnej Piątej Alei.
Gdyby były ze mną jakieś niewiasty lub dziewczęta pokroju mojej siostrzenicy z
Rzymu lub, nie daj Boże, przesympatycznych studentek z Tarchomina, to moja
wędrówka wydłużyłaby się co najmniej dwukrotnie, a podejrzewam, że utknęlibyśmy
w którymś z tych sklepów na dobre. Czasami bycie samotnym mężczyzną, żyjącym w
celibacie, ma i swoje dobre strony. Można na przykład w spokoju oglądać to, co
warte jest obejrzenia, nie tracąc czasu na oglądanie różnych świecidełek i
fatałaszków. I tym optymistycznym akcentem kończę tę moją, nieco przydługą
relację (krócej się jednak nie dało) z wędrówki po Piątej Alei.
czwartek, 25 października 2012
Mała kolacyjka
Przedwczoraj na plebanii, gdzie
aktualnie przebywam, odbyło się spotkanie kursowe kapłanów, którzy studiowali
razem z księdzem Kevinem. Ksiądz Kevin Sullivan mieszka naprzeciwko mnie, widuję
go jednak stosunkowo rzadko, bo wychodzi do pracy rano, a wraca wieczorem.
Zajmuje ważne stanowisko w archidiecezji Nowy Jork, jest bowiem dyrektorem
tutejszego Caritasu. Jednym z elementów wspomnianego spotkania była kolacja,
którą ksiądz Kevin sam osobiście przygotował. Zostałem na tę kolację zaproszony
i rzecz jasna wziąłem w niej udział, więc mogę zaświadczyć, że jest on naprawdę
dobrym kucharzem, choć niestety rzadko wykorzystuje swoje umiejętności. Napiszę
teraz parę słów o samej kolacji, byście drodzy czytelnicy mieli ogólne wyobrażenie o
tym, jak wygląda skromna amerykańska kolacja. Otóż na początku można było zjeść
duszone mięso (rodzaju nie byłem w stanie ustalić) w jakimś sosie, w którym na pewno dało się wyczuć wino i różne
dziwne przyprawy. Do tego można było nałożyć małe gotowane marchewki, zasmażaną
kapustę o słodkim smaku, która wyglądem przypominała trochę nasz polski bigos, jakieś
placuszki zrobione chyba z warzyw i wreszcie jabłkowy mus albo raczej przecier
(dokładnie nie wiem, jak to nazwać, w każdym razie miało konsystencje dżemu). A
do picia oczywiście bardzo dobre, wykwintne czerwone wino oraz woda z lodem. By
nie zrobić wrażenia zachłannego, nie nałożyłem sobie zbyt dużej porcji. Zjadłem
ją zresztą najszybciej ze wszystkich. Niestety, po zjedzeniu wszystkiego, co
znajdowało się na moim talerzu, nadal odczuwałem dość intensywny głód, jakbym spożył ledwie przystawkę, może dlatego, że cały dzień nic właściwie nie
jadłem, nie licząc porannej kawy z kawałkiem ciasta. Głupio mi było jednak
sięgać po dokładkę, bo nikt inny tego nie robił, tym bardziej, że w tym celu
należało wstać od stołu i podejść do kredensu, na którym stały półmiski z potrawami.
Wino też mi się szybko skończyło w kieliszku, ale i tym razem okazałem
heroiczną powściągliwość i nie nalałem sobie więcej, choć miałem na to wielką
ochotę. Na szczęście po daniu z mięsa przyszła kolej na sałatkę w stylu
włoskim, a więc takim, jaki lubię. Sałatka składała się oczywiście z sałaty z
dodatkiem pomidorów koktajlowych, migdałów, niewielkich grzanek i czegoś tam
jeszcze. Wszystko można było doprawić wybranym przez siebie dressingiem.
Sałatka bardzo mi smakowała. Tym razem przezornie nałożyłem sobie więcej.
Niektórzy jedli też małe kromki ciemnego pieczywa z masłem. Ja jednak uznałem
ten dodatek za mało wyszukany. Po sałatce przyszła kolej na ciasta. Do wyboru
był albo jabłecznik z lodami waniliowymi, który nie przypominał jednak naszej
szarlotki (była to jakby babka z nadzieniem jabłkowym w środku, z tym że jabłka
były pokrojone w kawałki), albo kilkuwarstwowy tort, o którym jednak nic nie mogę
powiedzieć, bo nawet go nie spróbowałem, a to dlatego, że wszyscy uczestnicy
naszej małej kolacyjki ograniczyli się do zjedzenia albo kawałka jabłecznika, albo
kawałka tortu. Dlatego, po skonsumowaniu sporego kawałka ciasta jabłkowego, nie
odważyłem się na zjedzenie również kawałka tortu, choć coś mnie w środku do tego
usilnie zachęcało. Na koniec kolacji można było napić się herbaty lub kawy.
Wybrałem to drugie i nie żałowałem, bo kawa zrobiona przez księdza Kevina była
naprawdę bardzo dobra. Kolacja w ogóle przebiegła w bardzo miłej atmosferze. Księża, w liczbie
dziesięciu, zwłaszcza ci siedzący obok i naprzeciwko mnie, okazali spore
zainteresowanie moją osobą, traktując mnie niezwykle serdecznie. Większość,
żegnając się ze mną, mówiła: „Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że spędzisz
tu dobry i owocny czas”. W zasadzie dużo rozumiałem z tego, o czym ze sobą
rozmawiali, gorzej było, kiedy żartowali lub opowiadali jakieś dowcipy,
niejeden raz wybuchając przy tym głośnym śmiechem. W takich chwilach z reguły
nie wiedziałem z czego tak naprawdę się śmieją, ale żeby nie wyjść na ponuraka,
udawałem oczywiście że rozumiem, przywołując na twarzy możliwie szeroki i szczery
uśmiech. Ta kolacja pokazała, że księża amerykańscy są całkiem normalni, bardzo
kulturalni, raczej pogodni i generalnie życzliwie nastawieni do drugiego
człowieka. Nieco gorzej, tak mi się wydaje, wygląda ich wierność ortodoksji i
osobista duchowość. Oczywiście, po zaledwie jednym spotkaniu nic definitywnego
na ten temat nie mogę jednak powiedzieć, bo być może moje wrażenie pod względem
jest zupełnie mylne. W każdym razie spotkanie przy stole, które trwało od
godziny 20 do 22, a więc wcale nie tak długo, było dla mnie bardzo miłym,
sympatycznym doświadczeniem. Tym bardziej, że po odejściu od stołu nie czułem
się wcale przejedzony, a nawet czułem lekki niedosyt (ale to podobno dobrze dla
zdrowia). Szkoda, że tego typu kolacyjki nie zdarzają się zbyt często. A może by tak po
powrocie do kraju namówić księży z parafii św. Franciszka do tego, by zrobili mały
kurs gotowania. Moglibyśmy wtedy od czasu do czasu takie kolacyjki urządzać na
naszej plebanii. Czuję, że ksiądz Adam i ksiądz Marek to ukryte kulinarne
talenty. Siebie do tego grona nie mogę jednak zaliczyć, bo sądząc na podstawie
moich dotychczasowych kulinarnych osiągnięć, jestem pod tym względem absolutnym
beztalenciem i żaden kurs by tego nie zmienił. Podobnie ksiądz Krzysztof, jak
sądzę. A ksiądz Jan? No nie wiem, czcigodny ksiądz proboszcz kawę robi dobrą, ale stawiałbym raczej na
księdza Adama i księdza Marka. Wiem, że to, niestety, nierealny pomysł, ale przecież
każdemu wolno pomarzyć, zwłaszcza w sprawach tak przyziemnych.
wtorek, 23 października 2012
Ulysses Grant
W Riverside Park znajduje się
największe na całym kontynencie amerykańskim mauzoleum, w którym spoczywają
doczesne szczątki generała Ulyssesa Granta i jego żony Julii. Ulysses Grant to
bohater wojny secesyjnej, który jako dowódca naczelny wojsk Unii znacząco przyczynił się do pokonania wojsk Konfederacji i do zakończenia tej niezwykle
krwawej wojny (w wyniku tej wojny śmierć poniosło od. 620 do 850 tysięcy ludzi).
W dowód wdzięczności Amerykanie dwukrotnie wybierali go na swego prezydenta.
Trzeba jednak powiedzieć, że był on znacznie gorszym prezydentem niż dowódcą
wojskowym. Budowa tego mauzoleum, którego oficjalna nazwa brzmi General Grant National Memorial, a
nieoficjalna, za to bardziej znana, Grant's
Tomb, została ukończona w 75 rocznicę urodzin generała 27 kwietnia 1897 roku.
Ponieważ ten ogromny grobowiec znajduje się w pobliżu mego miejsca
zamieszkania, więc niedawno, w ramach przechadzki po Riverside Park, zajrzałem
również do tego miejsca. To, co mnie w nim uderzyło, to oprócz wrażenia
monumentalności, także pewien rodzaj chłodu i pustki. Nie bardzo mogłem
zrozumieć, skąd to wrażenia się brało. Dopiero później uświadomiłem sobie, że
ani na zewnątrz, ani wewnątrz nie ma tam żadnego znaku, symbolu czy napisu,
który by odsyłał do rzeczywistości nadprzyrodzonej, który by przypominał, że
śmierć nie jest absolutnym końcem. Kiedy wróciłem do domu i poczytałem trochę o
samym generale Grancie, zrozumiałem nieco skąd ta nieobecność symboliki
religijnej lub jakichkolwiek odniesień do wiary w życie pozagrobowe. Otóż gen. Ulysses
Grant nie był człowiekiem religijnym. Nie był w ogóle związany z jakąkolwiek religijną
wspólnotą. Został ochrzczony przez pokropienie wodą święconą już na łożu
śmierci, gdy był całkowicie nieprzytomny. Prawdopodobnie zrobiono to, by
ceremonia pogrzebowa nie miała jedynie charakteru świeckiego. Można więc
powiedzieć, że obecny wystrój mauzoleum, dość surowy i zimny, wyraża to, kim
zmarły był za życia, w co wierzył albo raczej w co nie wierzył. I tak sobie
pomyślałem, że groby ludzi wierzących wyglądają jednak jakoś inaczej, choć są często
bardzo proste i skromne, niosą bowiem przesłanie nadziei: czy to poprzez symbol
krzyża, figurę Jezusa lub Matki Bożej, czy też przez inskrypcje nagrobne.
Bardzo lubię stare groby, jakie można jeszcze zobaczyć na niektórych
cmentarzach wiejskich lub na przykład na Powązkach w Warszawie, na których można
przeczytać krótką prośbę o modlitwę (najczęściej jest to prośba o odmówienie „Zdrowaś
Maryjo”). Na tego typu cmentarzach nigdy nie czuję się przygnębiony. Tymczasem
w grobie generała Granta czułem się jakoś pozbawiony tego uczucia chrześcijańskiej
nadziei, choć mimo wszystko odmówiłem za niego i jego żonę modlitwę,
powierzając go Bożemu miłosierdziu.
niedziela, 21 października 2012
Riverside Park
Jedno z zejść na niższy poziom |
Mieszkam w okolicy,
w której jest wiele miejsc do aktywnego odpoczynku na łonie zielonej
przyrody.
Potrzebuję zaledwie około 15 minut, by na piechotę, zupełnie się nie
spiesząc, dojść do
północnej części Central Parku - głównego i najsłynniejszego obszaru
zielonego w Nowym Jorku. Ale jeśli chcę wybrać się na spacer jeszcze
gdzieś
bliżej, to mogę pójść do oddalonego zaledwie 5 minut drogi od mojego
miejsca
zamieszkania Riverside Park, który ciągnie się przez cztery mile wzdłuż
rzeki
Hudson, od której oddziela go trasa szybkiego ruchu wraz z nadbrzeżną
promenadą.
Sam park, liczący ok. 270 akrów, jest trój-poziomowy, opadający w stronę
rzeki.
Można w nim spacerować i biegać po asfaltowych lub typowo leśnych
ścieżkach. Jest
tu też basen, skate park, korty tenisowe, place zabaw, przystań
kajakowa,
centrum przyrodnicze i wiele innych. Jest też Warsaw Ghetto Memorial
poświęcony
powstaniu w Getcie Warszawskim.
Kolory nowojorskiej jesieni |
Do Riverside Park chodzę głównie
na krótkie spacery, żeby nieco rozprostować kości, zaczerpnąć nieco bardziej świeżego
powietrza, popatrzeć na rzekę Hudson. Niedługo kupię sobie buty do biegania, więc
będę korzystał z bliskości tego parku znacznie częściej. A warunki do biegania
są tu wręcz idealne. Sam park jest raczej miejscem bezpiecznym, czego najlepszym dowodem są spacerujące po parku mamy z małymi dziećmi. Jeszcze nie spotkałem tu nikogo, kto zachowywałby się
niewłaściwie. Nikt tu nie krzyczy (poza dziećmi), nie przeklina, nie pije piwa.
Nawet psy mają tu wyznaczone określone miejsca do zabawy. Zresztą normy określające
zasady poruszania się po parku ze zwierzętami, są tutaj dość restrykcyjne i
raczej rygorystycznie przestrzegane. Na przykład raczej nie ma możliwości, by wdepnąć
niespodziewanie w psią kupę. Pod tym względem daleko nam jeszcze do standardów,
do których stosują się mieszkający na Manhattanie właściciele czworonogów.
Widok na rzekę Hudson |
Bardzo lubię
ten park, bo nie ma w nim zazwyczaj zbyt wielu ludzi, a nierzadko, zwłaszcza przed południem,
można tu
spotkać jedynie pojedyncze osoby. Jest to bardzo zielony, dość
gęsto gdzieniegdzie zadrzewiony, całkiem nieźle zadbany teren. Sporo w
nim ptaków o niekiedy
bardzo żywym, jaskrawym ubarwieniu. Wyobrażam sobie, jak ten park będzie
rozbrzmiewał
ich śpiewem na wiosnę! Jednak głównymi jego mieszkańcami są wiewiórki
szare,
których jest tu bardzo dużo. Od naszych wiewiórek pospolitych różnią się
ubarwieniem
futra, które ma kolor srebrnoszary. Widzi się je co chwila. Choć robią
wrażenie
płochliwych, to jednak, gdy wyciągnie się w ich kierunku rękę z
jedzeniem,
podbiegają i szybko je zabierają (od czasu jednak, gdy przeczytałem, że z
ich
obecnością związana jest potencjalna groźba przenoszenia się na ludzi
wirusa „squirrel
poxvirus”, zaniechałem wszelkich prób zaprzyjaźniania się z tymi
sympatycznymi bądź co bądź zwierzątkami).
P.S. Właśnie odkryłem, że aby zdjęcia zamieszczone w danym poście oglądać w powiększonym formacie wystarczy najechać kursorem na zdjęcie i jeden raz kliknąć myszką i już. W oddzielnym oknie można wówczas obejrzeć od razu wszystkie zdjęcia. Na stronę główną postu wracamy albo przez kliknięcie na znak "X" w prawym górnym rogu albo poprzez przesunięcie kursora poza obręb zdjęcia i kliknięcie myszką.
piątek, 19 października 2012
Mój nauczyciel
Chciałbym parę słów napisać o mim
nauczycielu angielskiego. Nazywa się James Castaldo. Jego przodkowie, bodajże
ze strony babci, przybyli do USA z Włoch. Jakiś czas temu James ożenił się z
Polką, która jest z wykształcenia lekarzem laryngologiem. Dzięki niej poznał
nasz kraj. Bardzo chciałby się nauczyć naszego języka. Zna już sporo polskich
słówek. Nieźle też radzi sobie z wymową. Przed nim jednak jeszcze długa droga,
zanim będzie mógł powiedzieć, że jego znajomość polskiego osiągnęła „excellent
level”. James ma ok. 70 lat, ale absolutnie na tyle nie wygląda, przede
wszystkim zaś nie wskazuje na to jego temperament i bardzo żywa osobowość.
Dobrze się z nim rozmawia, nie tylko dlatego, że jest człowiekiem inteligentnym
i bardzo oczytanym (studiował na Sorbonie), lecz głównie dlatego, że potrafi
słuchać z zaciekawieniem tego, co mają do powiedzenia inni. Szczególnie cenię
sobie jego wiedzę historyczną, zwłaszcza z zakresu współczesnej historii Stanów
Zjednoczonych. Niestety, James uważa się za człowieka niereligijnego, choć uważa religię, zwłaszcza chrześcijaństwo, za
bardzo ważny składnik naszej zachodniej cywilizacji. Według niego ateiści,
nawet jeśli bywają sympatyczni, mają w sobie jakąś pustkę, są jakby czegoś
istotnego pozbawieni. Ta opinia zrodziła się w nim po rozmowie z młodymi
Czechami, którzy wyznali, że są ateistami. Poraziła go wówczas ich całkowita
ignorancja na temat religii, zwłaszcza na temat chrześcijaństwa. Zdaniem Jamesa bez elementarnej wiedzy na ten temat
trudno jest zrozumieć naszą kulturę. James zgodził się ze mną, że
chrześcijańska etyka, zwłaszcza ta w wydaniu katolickim, jest najlepszym
systemem aksjologicznym na świecie. Atak na religię i próby rugowania jej z
życia publicznego mogą doprowadzić tylko moralnego zubożenia naszych
społeczeństw, ze szkodą dla życia jednostek, które przecież potrzebują w
swoim życiu jakieś moralnej busoli.
Pies Jamesa: "Kubuś", który już na mnie nie szczeka |
Jest to pewien paradoks, że człowiek deklarujący się w tej chwili jako osoba raczej niereligijna
nie tylko uczy księdza angielskiego, lecz także pomaga mu w przygotowaniu
niedzielnych homilii. Jego uwagi, nie tylko czysto językowe, są często trafne i inspirujące. Czasami
proponuje poprawki stylistyczne, które znacznie lepiej i mocniej wyrażają zawartą w mojej homilii
myśl. Gdyby James umiał odczytywać znaki, które czasami daje nam Opatrzność, to
może w fakcie, że spotkał na swojej drodze głęboko wierzącą kobietę, która jest
obecnie jego żoną, i że w ramach lekcji angielskiego spotyka się regularnie z
księdzem, dyskutując z nim na tematy głównie duchowe, zobaczyłby, że Bóg puka w
ten sposób także do drzwi jego serca. Właśnie sobie uświadomiłem, że jeszcze
się za niego ani razu nie pomodliłem, a przecież ja także powinienem spotkania z
kimś takim jak James odczytywać w świetle teologii wydarzeń. Może więc ofiaruję
za niego jutrzejszą Mszę, w podziękowaniu za jego pomoc, niezależnie od tego,
że za tę pomoc okazuję mu wdzięczność także w postaci opłaty pieniężnej.
P.S.1. Fotkę z Kubusiem dedykuję wielkiej miłośniczce zwierząt wszelkich pani Urszuli Makowskiej (dla znajomych i przyjaciół Uli, a dla męża Ulci), tym bardziej, że przypomina jej ukochanego Rudolfa, z tą tylko różnicą, że Kubuś wydaje się całkiem normalnym psem, gdy tymczasem Rudolf... No cóż, może będzie lepiej, jeśli nic więcej w tym miejscu nie napiszę.
P.S.2. Zdjęcia widoczne w tym poście zostały zrobione przeze mnie moim własnym aparatem. Nie są to może arcydzieła sztuki fotografowania, ale pierwsze koty za płoty (biedne te koty). Czuję, że ze zdjęcia na zdjęcie moje umiejętności będą wzrastać. I kto wie, może już niedługo dorównam (jeśli nie prześcignę) w tych umiejętnościach wielkim specom od robienia zdjęć, a moim dobrym znajomym, Bartkowi Kuczyńskiemu i Tomkowi Kutemu, a może nawet samemu Tomkowi Duranowi. Trzeba mierzyć naprawdę wysoko.
P.S.2. Zdjęcia widoczne w tym poście zostały zrobione przeze mnie moim własnym aparatem. Nie są to może arcydzieła sztuki fotografowania, ale pierwsze koty za płoty (biedne te koty). Czuję, że ze zdjęcia na zdjęcie moje umiejętności będą wzrastać. I kto wie, może już niedługo dorównam (jeśli nie prześcignę) w tych umiejętnościach wielkim specom od robienia zdjęć, a moim dobrym znajomym, Bartkowi Kuczyńskiemu i Tomkowi Kutemu, a może nawet samemu Tomkowi Duranowi. Trzeba mierzyć naprawdę wysoko.
wtorek, 16 października 2012
Projekty książek
Dzisiejszy dzień (gdy piszę te słowa
w Nowym Jorku jest jeszcze przed północą), choć jego pierwsza połowa została
przeze mnie nieco „przespana”, okazał się jednak dość płodny, jeśli chodzi o
pomysły na najbliższą przyszłość rozciągającą się na cały okres mojego pobytu
na amerykańskiej ziemi. Uznałem, że czas już zabrać się do poważnej roboty. W
efekcie tego postanowienia całkiem konkretny kształt przybrał dzisiaj projekt
napisania kilku książek.
Jedna z nich miałby mieć charakter popularno-naukowy.
Wymyśliłem już nawet jej tytuł: „Siedmiu wspaniałych”. Jest to nawiązanie do
znanego westernu wyreżyserowanego 50 lat temu przez Johna Sturgesa. W filmie
tym siedmiu kowbojów podejmuje się bardzo trudnego, niemalże niewykonalnego
zadania – obrony małej meksykańskiej wioski przed wielokrotnie liczniejszą
bandą rzezimieszków, którzy gnębią jej mieszkańców, uciekając się nierzadko do
fizycznej przemocy. W książce chciałbym przedstawić życie i myśl siedmiu
najciekawszych, moim zdaniem, konserwatywnych myślicieli, którzy są aktywnymi i
ważnymi uczestnikami debaty światopoglądowej, także filozoficznej i
teologicznej, jaka toczy się obecnie w USA. Według mnie są oni dowodem na
umysłową żywotność amerykańskiego katolicyzmu, który nie ucieka w stronę
jakiegoś płytkiego fideizmu, lecz odważnie, na bardzo wysokim poziomie
intelektualnym, podejmuję rękawicę rzuconą chrześcijaństwu przez
przedstawicieli współczesnego relatywizmu i nihilizmu. Książka będzie się składać
z siedmiu rozdziałów. W każdym z nich znajdzie się najpierw część poświęcona
życiu i działalności poszczególnych myślicieli, ze szczególnym uwzględnieniem
ich aktywności publicznej, następnie część przedstawiająca główne idee ich
twórczości, i wreszcie część, w której znajdą się trzy teksty ich autorstwa,
poświęcone różnym, często kontrowersyjnym kwestiom tak żywo dzisiaj
dyskutowanym na współczesnych areopagach. Postanowiłem, że tymi myślicielami
będą: William J. Bennett, Robert P.
George, Mary Ann Glendon, Petr Kreft, Alasdair MacIntyre, Michael Novak,
George Weigel.
Inna książka, jeśli powstanie,
będzie miała charakter bardziej osobisty i duchowy. Zaczął się w Kościele ogłoszony
przez Benedykta XVI Rok Wiary. Pomyślałem więc sobie, że zbiorę wszystkie moje
przemyślenia na temat wiary i ujmę je w nieco bardziej uporządkowanej formie, a
więc w postaci książki. Powstał dzisiaj jej plan, choć podejrzewam, że jej
układ będzie się zmieniał w trakcie pisania. Na pewno znajdzie się w niej wiele
przykładów także z mojego osobistego życia. Nie zamierzam bowiem pisać jej z
pozycji czysto dogmatycznych, lecz raczej z pozycji kogoś, kto sam walczy o
wiarę, zmagając się z wątpliwościami i słabościami, i kto z tego powodu coraz
częściej prosi o nią nie w słowach „Panie, przymnóż mi wiary!”, lecz w
błaganiu: „Panie, zaradź memu niedowiarstwu!”. Mam nadzieję, że samo pisanie
tej książki przyczyni się w jakimś stopniu do mojego nawrócenia. Tak się
składa, że nie dalej jak wczoraj z wielkim zaangażowaniem mówiłem kazanie o
tym, czym jest prawdziwe nawrócenie. Już w trakcie mówienia, a jeszcze mocniej
później, uświadomiłem sobie, że, w myśl słów: „Lekarzu, ulecz wpierw samego
siebie!”, sam takiego nawrócenia potrzebuję. Chciałbym, by pisanie o wierze
pomogło mi się nawracać, wszak nawracać trzeba się nieustannie, każdego dnia.
Oczywiście, nie wiem, czy uda mi się te ambitne plany zrealizować w całości, tym bardziej że powstał także projekt napisania książki stricte naukowej i to po angielsku, ale na pewno spróbuję. A wy trzymajcie za mnie kciuki, żeby jedynym owocem mojego wyjazdu za ocean nie była tylko lepsza znajomość języka i turystyczne wrażenia utrwalone na zdjęciach, myślę bowiem, że byłoby to jednak trochę za mało, a w każdym razie nie na miarę moich oczekiwań.
Oczywiście, nie wiem, czy uda mi się te ambitne plany zrealizować w całości, tym bardziej że powstał także projekt napisania książki stricte naukowej i to po angielsku, ale na pewno spróbuję. A wy trzymajcie za mnie kciuki, żeby jedynym owocem mojego wyjazdu za ocean nie była tylko lepsza znajomość języka i turystyczne wrażenia utrwalone na zdjęciach, myślę bowiem, że byłoby to jednak trochę za mało, a w każdym razie nie na miarę moich oczekiwań.
sobota, 13 października 2012
Mój brat Jacek
Jak przystało na rasowego businessmana |
Przy Lower Plaza of Rockefeller Center |
Nie mogło obyć się bez kawy w Starbucks Coffe |
Już nieco trochę spóźniona refleksja na
temat krótkiego, bo zaledwie jednodniowego, pobytu mojego brata w Nowym Jorku w
drodze powrotnej do kraju po niemal dwumiesięcznym pobycie w San Diego w
Kalifornii, gdzie zgłębiał kolejne niuanse języka angielskiego. Mój brat dzielił się swoimi wrażeniami. Opowiadał głównie o tym, jak sympatycznym miejscem jest San Diego. Podkreślał
zwłaszcza szczególną atmosferę tego miasta, czystego i spokojnego, którego
mieszkańcy demonstrują na każdym niemal kroku swoją życzliwość i otwartość na innych.
Jacek w ogóle ma bardzo pozytywny stosunek do USA. Bardzo mu się tu podoba, dlatego
z dużymi oporami wracał do kraju. Słuchając jego opinii i refleksji, niekiedy bardzo ciekawych, zastanawiałem się jednak nad tym, czy jego spojrzenie na Amerykę nie jest nieco zbyt "entuzjastyczne". Co innego bowiem, gdy
przebywa się tu w ramach wyjazdu w gruncie rzeczy turystycznego, przyglądając się mieszkańcom i zwiedzając okolice, a co innego,
gdy trzeba tutaj żyć na co dzień, mierząc się z wieloma realnymi problemami. Większość
ludzi, którzy mieszkają tu dłużej lub na stałe, ma bardziej krytyczne
spojrzenie na otaczającą ich rzeczywistość. Na przykład James, mój nauczyciel,
co chwila podaje przykłady różnych patologii, które dają się we znaki zwykłym obywatelom.
Oczywiście, jeśli dysponujesz wystarczająco dużą ilością pieniędzy, dzięki którym twój
standard życia jest wyższy niż przeciętny, wówczas twoja ocena rzeczywistości
jest bardziej pozytywna, wszak punkt widzenia bardzo mocno wpływa na punkt
widzenia. Jeden z moich znajomych, który mieszka w Nowym Jorku już ponad 10 lat
i któremu się tutaj powiodło (ma bardzo dobrze płatną prace w sektorze
finansowym), mówi o Nowym Jorku w samych superlatywach. Nie dziwię się mu:
mieszka w dobrej dzielnicy, ma duży samochód, może, jeśli ma na to ochotę, codziennie chodzić na
siłownię lub z rodziną do restauracji, stać go na ekscytujące wyjazdy itd. Jednak
dla większości Amerykanów ich życie nie jest wcale usłane różami. Owszem jest
to bez wątpienia kraj wielkich możliwości, ale raczej nie równych szans, na
przykład w dostępie do naprawdę dobrej opieki medycznej czy do edukacji,
zwłaszcza tej na akademickim poziomie. Jest to kraj pod wieloma względami
fascynujący, niesłychanie różnorodny socjologicznie, wielobarwny narodowościowo
i religijnie, ze wspaniałą kulturą, piękną przyrodą. Gdym jednak miał teraz
wybierać kraj mojego stałego zamieszkania, to mimo wszystko, mimo jej szarości
i postkolonialnego charakteru, wybrałbym Polskę. Na drugim miejscu wybrałbym
Włochy (wiadomo dlaczego), a dopiero na trzecim USA. Może jak tu dłużej pomieszkam,
to coś się w tej hierarchii zmieni, choć nie przypuszczam. Tutaj chyba nieco
się z bratem różnimy. On chętnie by tu zamieszkał na dłużej. I myślę, że nie miałby problemów z zaadaptowaniem się do tutejszych warunków życia. No cóż, drogi bracie, na razie nie pozostaje Ci nic
innego, jak trochę mi pozazdrościć. Jak to śpiewał Bobby McFerrin: Don’t
worry, be happy!
Więcej zdjęć tutaj
czwartek, 11 października 2012
Pierwsza strata
Zgubiłem wczoraj mój telefon.
Albo został skradziony. W każdym razie, gdy wchodziłem do metra, jeszcze miałem
go w plecaku, gdy natomiast opuszczałem ostatnią stację subwayu, już go tam nie
było. Samego telefonu aż tak bardzo nie żałuję, bo kosztował zaledwie 10 dolarów,
ale kupiłem do niego kartę za 100 dolarów z dodatkowymi minutami (800 minut), a
to już dość bolesna, jak dla mnie, strata. Za 100 dolarów można kupić więcej
niż 20 kaw w Starbucks Coffe! Nie rozpaczam jednak, tym bardziej, że to nie
pierwszy raz, gdy tracę w podobny, nieco dziwny sposób pieniądze. Zdarzało mi się tracić
więcej, na przykład wtedy, gdy nieubezpieczonym samochodem wjeżdżałem w inny (i
to dwa razy), albo wtedy, gdy w ciągu jednej godziny dostałem dwa mandaty, albo
wtedy, gdy zostawiłem w sklepie prawie 1000 złotych. No cóż, najwyraźniej muszę zaakceptować stan braku finansowej swobody i zacząć po prostu oszczędzać. Chyba, że znajdę jakiś inny sposób na zdobycie pieniędzy. Mógłbym na
przykład wprowadzić opłatę za czytanie mojego bloga. Tutaj w Ameryce nie ma nic
za darmo: business is business. No więc, mógłbym zażądać, dajmy na to, 50
groszy dziennie za możliwość czytania moich wpisów. Na końcu postu byłby podany
numer mojego konta. 50 groszy to w sumie nie tak dużo. Ponieważ zdarza się czasami,
że dziennie mój blog odwiedza nawet do 200 osób, to w skali miesiąca dałoby to
około 3000 złotych, czyli prawie 1000 dolarów. W ten sposób mógłbym kupić sobie
dwie, ba, nawet trzy kawy dziennie! I to z kawałkiem ciasta, choć amerykańskie
ciastka nie bardzo mi smakują. Mógłbym też zamieszczać jakieś reklamy, pisać
posty na życzenie, lub tzw. posty sponsorowane. Skala możliwości jest duża.
Tylko należałoby rozwiązać problem techniczny: w jaki sposób osoby pragnące rozkoszować się moją internetową twórczością miałaby wpierw uiszczać opłatę. Ostatecznie na początku mógłbym zaapelować
o dobrowolne wpłaty. Częstotliwość i wysokość wpłat wpływałaby na częstotliwość
i charakter wpisów. Im więcej wpłat, tym częstsze i dłuższe wpisy. Czuję, że to
świetny pomysł. Podejrzewam nawet, że gdyby nie to, że jestem księdzem, to
mógłbym zostać jakimś polskim Rockefellerem. Co prawda rodzina Rockefellerów wzbogaciła
się na ropie, ale wtedy nie było jeszcze Internetu. I co wy na to? Podoba wam
się ten pomysł? No tak, wiem, wypisuję głupoty. Tak się jakoś złożyło, że, nie
wiedzieć czemu, jestem w tej chwili w dobrym nastroju. Może to jakiś wisielczy humor
albo przeddepresyjne konwulsje? No dobra, dość tego bazgrania. Pójdę chyba na
spacer. Może nawet wypiję kawę w Starbucksie. Co tam, raz się żyję! A już w
Nowym Jorku na pewno. To na razie. Have a nice day!
wtorek, 9 października 2012
Marek i Marta
Wczoraj miałem okazję poznać
bliżej Marka i Martę Sobolewskich, którzy tak miło przywitali mnie w dniu
mojego przylotu do Nowego Jorku. Marek mieszka tutaj od 20 lat. Marta zaś razem
ze swoją mamą wyemigrowała z Polski do USA, gdy miała 17 lat. Marek i Marta pobrali
się stosunkowo niedawno, bo trzy lata temu. Są dobrym, katolickim małżeństwem.
Oboje starają się być blisko Pana Boga. Są zaangażowani w duszpasterstwo
parafialne prowadzone przez ojców Paulinów. Chodzą też na spotkania modlitewne
grupy Odnowy w Duchu Świętym. Pojechaliśmy razem do amerykańskiej Częstochowy –
polskiego maryjnego sanktuarium, położonego w Pensylwanii, zbudowanego w latach
50-tych ubiegłego wieku. Jest to miejsce, w którym co jakiś czas odbywają się
znane festiwale kultury polskiej. W sierpniu zaś wędrują tutaj piesze pielgrzymki
na podobieństwo tych, które zmierzają na Jasną Górę. Uczestniczyliśmy tam we
Mszy świętej odprawianej w dolnej kaplicy, która została zbudowana na wzór
kaplicy na Jasnej Górze. Po Mszy jakiś czas spędziliśmy w miejscowej księgarni,
potem poszliśmy na spacer: najpierw na cmentarz, który jest miejscem pochówku
kilku tysięcy Polaków, w tym wielu weteranów wojennych, a później nad pobliskie
jezioro. Dzień zakończyliśmy już w Nowym Jorku w niewielkiej, lecz dość
przytulnej wietnamskiej restauracji, znajdującej się niedaleko Little Italy i
Chinetown. Najpierw zjedliśmy jakieś przystawki, które trochę kształtem
przypominały sajgonki, a potem z kolei jakąś zupę, której nazwy niestety nie pomnę,
choć starałem się ją zapamiętać (chyba „pho” albo coś w tym rodzaju). Do zupy,
przypominającej rosół, w którym był makaron i mięso, wrzucało się jakieś kiełki
i chyba liście bazylii albo coś, co przypominało liście tej rośliny. Najwięcej
kłopotu sprawiło nam (mnie i Marcie, bo Marek radził sobie świetnie) jedzenie
tej zupy przy pomocy pałeczek (na które trzeba było nawijać makaron) i małej
łyżeczki. Po kilkunastu minutach daliśmy sobie spokój z "azjatyckimi" pałeczkami i dokończyliśmy
jedzenie przy pomocy naszych zwykłych "europejskich" widelców. Na koniec razem z Markiem wypiliśmy
wietnamską kawę (po zaparzeniu w specjalnym naczyniu i wymieszaniu z mleczkiem
kokosowym wlewa się ją do szklanki z lodem i pije zmrożoną), która, o dziwo, mimo
że zimna, bardzo mi smakowała (Może niektórzy będą się zastanawiać nad tym, dlaczego tak szczegółowo opisuję kulinarny aspekt tej
kolacyjki. Otóż, czynię to ze względu na mojego przyjaciela Hao, którego, jako specjalisty od
kuchni wietnamskiej, te detale z pewnością zaciekawią).
Oczywiście nasze wieczorne spotkanie nie polegało jedynie na rozkoszowaniu się tym, co jedliśmy, konsumpcję umilaliśmy sobie bowiem pogawędką na tematy religijno-duchowe. Co prawda owa pogawędka była pogawędką jedynie na początku, bo później był to już raczej monolog jednej osoby (zgadnijcie kogo). Oczywiście, muszę z lekkim zażenowaniem przyznać, że za nic nie płaciłem. Nie mam jednak z tego powodu wyrzutów sumienia, wszak czasami człowiek musi się zdobyć na wielkie wyrzeczenia, by pozwolić innym zrobić dobry uczynek. Prawda? (Czy dobry uczynek, którym obdarza się osobę duchowną, liczy się podwójnie?). Organizatorzy mojej pierwszej wycieczki poza stan i miasto Nowy Jork oraz fundatorzy kolacji (i lunchu też) odwieźli mnie jeszcze do domu (gave mi a lift – to nowy idiom, którego się dzisiaj nauczyłem), na koniec wręczyli mi mały podarunek i wrócili do domu, zostawiając mnie lekko oszołomionego, lecz bardzo zadowolonego. Jestem im oczywiście bardzo wdzięczny, bo dzięki nim spędziłem miło cały dzień. Marek i Marta okazali się bardzo sympatycznymi, niezwykle przyjacielsko nastawionymi ludźmi. Myślę, że są dla mnie darem Opatrzności. Dzięki nim poczułem się wczoraj nieco mnie samotny, zwłaszcza, że cały czas towarzyszyła mi świadomość, iż w Warszawie, w mieszkaniu Pawła i Anety, spotyka się, pierwszy raz beze mnie, moja „rodzinna” wspólnota, za którą bardzo tęsknię (i wiem, że ze wzajemnością).
Oczywiście nasze wieczorne spotkanie nie polegało jedynie na rozkoszowaniu się tym, co jedliśmy, konsumpcję umilaliśmy sobie bowiem pogawędką na tematy religijno-duchowe. Co prawda owa pogawędka była pogawędką jedynie na początku, bo później był to już raczej monolog jednej osoby (zgadnijcie kogo). Oczywiście, muszę z lekkim zażenowaniem przyznać, że za nic nie płaciłem. Nie mam jednak z tego powodu wyrzutów sumienia, wszak czasami człowiek musi się zdobyć na wielkie wyrzeczenia, by pozwolić innym zrobić dobry uczynek. Prawda? (Czy dobry uczynek, którym obdarza się osobę duchowną, liczy się podwójnie?). Organizatorzy mojej pierwszej wycieczki poza stan i miasto Nowy Jork oraz fundatorzy kolacji (i lunchu też) odwieźli mnie jeszcze do domu (gave mi a lift – to nowy idiom, którego się dzisiaj nauczyłem), na koniec wręczyli mi mały podarunek i wrócili do domu, zostawiając mnie lekko oszołomionego, lecz bardzo zadowolonego. Jestem im oczywiście bardzo wdzięczny, bo dzięki nim spędziłem miło cały dzień. Marek i Marta okazali się bardzo sympatycznymi, niezwykle przyjacielsko nastawionymi ludźmi. Myślę, że są dla mnie darem Opatrzności. Dzięki nim poczułem się wczoraj nieco mnie samotny, zwłaszcza, że cały czas towarzyszyła mi świadomość, iż w Warszawie, w mieszkaniu Pawła i Anety, spotyka się, pierwszy raz beze mnie, moja „rodzinna” wspólnota, za którą bardzo tęsknię (i wiem, że ze wzajemnością).
sobota, 6 października 2012
Cheerleaderki z Teksasu
USA to kraj, w którym ciągle dzieje się coś ciekawego
i to nie koniecznie w centrum, w wielkich metropoliach, lecz także na prowincji. Jednym z takich wydarzeń,
które zwróciło ostatnio moją uwagę, był spór sądowy, jak rozgorzał wokół dziewczęcej
grupy „cheerleaderek” z małego dwu tysięcznego miasteczka Kountze w Teksasie. Dziewczyny
uczące się w miejscowych szkołach, w gimnazjum i w liceum, zaczęły ostatnio wspierać swoją
drużynę futbolową przy pomocy transparentów, na których widniały cytaty z
Biblii, na przykład słowa wzięte wprost ze św. Pawła z Listu do Filipian: „Wszystko
mogę w Tym, który mnie umacnia”. Nie spodobało się to jednak kilku miejscowym ateistom
działającym w organizacji „Freedom From Religion”, którzy uznali, że taka forma
dopingu narusza konstytucyjną zasadę rozdziału państwa od Kościoła i wymusili
na miejscowym sądzie, by zakazał tego typu manifestacji. Decyzja sądu została
błyskawicznie zaskarżona przez prawników wynajętych przez rodziców owych dziewczyn.
Cheerleaderki otrzymały w tym sporze wsparcie nie tylko od swoich rodziców,
lecz także od niemal wszystkich mieszkańców miasta. Wielu z nich, na znak solidarności z młodymi fankami, nosi dziś koszulki
z nadrukowanym zdjęciem inkryminowanego transparentu. Na Facebooku już ponad 50.000 osób udziela im swojego poparcia. Zdaniem osób solidaryzujących
się z grupą cheerleaderek zakaz dopingowania przy pomocy wersetów biblijnych
jest jawnym pogwałceniem konstytucyjnie zagwarantowanej wolności religijnej i
wolności wypowiedzi. Oczywiście, to nie pierwszy tego typu spór w
USA. Co jakiś czas w różnych miejscach kraju wybuchają podobne spory. Sądy
muszą rozstrzygać wówczas o tym, czy ważniejsza w danym wypadku jest zasada
rozdziału państwa od Kościoła, czy wolność religijna i wolność wypowiedzi.
Ostatnio coraz częściej, pod wpływem politycznej poprawności i dominującej w
elitach lewicowej mentalności, sądy rozstrzygają na korzyć fanatyków ateizmu,
którzy chcieliby wyrugować religię ze sfery publicznej. Podziwiam determinację
dziewcząt i tych, którzy je wspierają, choć muszę przyznać, że sam mam wiele
wątpliwości co do tego, czy posługiwanie się podczas meczu cytatami z Biblii,
by dopingować swoją ulubioną drużynę, nie jest aby przekroczeniem drugiego
przykazania Dekalogu, które zakazuje wzywania imienia Bożego do czczych rzeczy.
Tym niemniej w tym akurat prawnym sporze stoję mocno po stronie upartych
cheerleaderek. Nie można bowiem zgodzić się na to, by zabronione było każde
publiczne odwołanie się do symboliki religijnej. Oznaczałoby to, że ateiści
przy pomocy państwa skutecznie spychają ludzi wierzących do swego rodzaju
getta, czyniąc ze sfery publicznej sferę ogołoconą z wartości religijnych. Taka
wyjałowiona przestrzeń publiczna – „naked public square”, jak ją określił w
swej książce Richard John Neuhaus – byłaby przestrzenią niesłychanie ubogą,
przede wszystkim ubogą w wartości moralne, które religia, a szczególnie religia
chrześcijańska, tak mocno promuje. Swoją drogą zastanawiam się, czy nasza
polska szkolna młodzież wykazała by tyle determinacji w obronie prawa do
wyrażania w przestrzeni publicznej swoich religijnych przekonań. Takie
demonstracje zdarzały się już w przeszłości, np. w czasie stanu wojennego w
Miętnem, ale dziś, gdy antyklerykalizm, wspierany przez liczne media i tzw. celebrytów,
jest coraz bardziej agresywny i nachalny, są trudne do wyobrażenia. A jeszcze
trudniejsze do wyobrażenia jest chyba masowe społeczne poparcie dla takiej
postawy. W Internecie dziewczęta z Teksasu zyskały ogromne poparcie, u nas
podejrzewam, zostały by z furią i przy pomocy wielu inwektyw zaatakowane przez naszych
rodzimych antyklerykałów.
piątek, 5 października 2012
Wspomnienie św. Franciszka
Dzisiaj jest liturgiczne
wspomnienie św. Franciszka z Asyżu, bez wątpienia jednego z największych
świętych Kościoła Katolickiego. To dla mnie dzień szczególny, bo kieruje moje
myśli ku parafii św. Franciszka z Asyżu w Warszawie na Tarchominie, gdzie przed
wyjazdem do Nowego Jorku posługiwałem przez 12 lat. To także dzień, w którym
wspominam moje liczne pobyty w Asyżu. Bardzo lubię to miejsce, bo duch
Franciszka jest w nim ciągle żywy, duch prostoty, ubóstwa,
radości, a przede wszystkim duch jego miłości do Boga, do przyrody, do ludzi i do Kościoła. I nawet wszędobylska komercja nie jest w stanie tego ducha zabić. Lubię spacerować, choć bywa to czasami męczące,
jego wąskimi, krętymi i czasami stromymi uliczkami. Cenię też chwile modlitwy przed Krzyżem w Bazylice
św. Klary lub przed grobem Świętego w jego Bazylice. Lubię także po raz kolejny raz zwiedzać
kościół i pomieszczenia klasztoru San Damiano, gdzie zawsze można trochę wypocząć,
wyciszyć się i poczuć wyjątkową atmosferę miejsca, w którym powstała „Pieśń
Słoneczna”. Byłem w Asyżu już wiele razy zarówno sam, jak i z moimi
przyjaciółmi. Wiem, że parafia św. Franciszka na Tarchominie uczci swego
patrona w najbliższą niedzielę, ale ja jestem w Nowym Jorku, gdzie Biedaczynę z
Asyżu wspomina się właśnie dziś, dlatego wszystkich podopiecznych św.
Franciszka z „mojej” parafii, na czele z czcigodnymi braćmi kapłanami, ogarniam
moją serdeczną pamięcią i modlitwą. Niech św. Franciszek czuwa nad Wami i
wyprasza Wam obfite łaski. Będę o Was pamiętam w mojej dzisiejszej Mszy. Żałuję,
że nie będzie mi dane wysłuchać po raz kolejny „Pieśni Słonecznej” w wykonaniu
naszej scholi. Będę się z Wami łączył duchowo. Nie chce nikomu z Was zawracać sobą
głowy, ale gdyby ktoś z Was w tym dniu, polecając św. Franciszkowi różne
intencje, wspomniał również o mnie, to byłbym mu bardzo wdzięczny.
San Francesco d’Assisi, prega per noi!
Saint Francis of Assisi, pray for us!
Święty Franciszku z Asyżu, módl
się za nami!
wtorek, 2 października 2012
Przegląd prasy
Ponieważ dopadło mnie
przeziębienie (a jednak, nawet w Nowym Jorku ludzie chorują!), nie mam siły,
żeby zająć się jakąś aktywnością wymagającą większego zaangażowania intelektualnego.
Postanowiłem więc przejrzeć leżące na stole w pokoju obok kuchni egzemplarze
New York Times. Jest to zdaje się główna opiniotwórcza gazeta „Wielkiego Jabłka”
(The Big Apple), jak określa się tutaj miasto Nowy Jork. Przeglądając
dzisiejsze i wczorajsze wydania tego pisma, szukałem jakiejś wzmianki o naszym
kraju. Liczyłem, że natrafię na jakąś, choćby skromną, informację o nim, tym bardziej,
że w sobotę przeszedł ulicami Warszawy potężny marsz, który był największą bodaj
manifestacją polityczną i obywatelską w pokomunistycznej Polsce. Wbrew temu, co
pisał prof. Sadurski czy mówił Wałęsa (niestety, wypowiedzi naszego laureata
nagrody Nobla są coraz bardziej dla niego kompromitujące), manifestacja ta nie
miała charakteru antydemokratycznego, lecz przeciwnie: była świętem demokracji
i ci, którym zależy na aktywności Polaków, powinni się raczej cieszyć, że
ludzie potrafią się organizować i pokojowo wyrażać swoje poglądy, nawet jeśli z
tymi poglądami się nie zgadzają. W New York Times, owszem były wzmianki o
marszu niezadowolonych w Madrycie, który był zresztą dużo mniejszy niż ten warszawski,
o sytuacji na Ukrainie, o problemach osobistych kogoś z rządu koreańskiego, były
też obszerne informacje o wyborach w Gruzji, a o Polsce ani słowa. Co więcej,
takiej wzmianki nie widziałem też w poprzednich wydaniach od początku swego
pobytu tutaj, chociaż w tym czasie był z wizytą w Nowym Jorku nasz obecny prezydent.
Dosłownie jakby nadal w świadomości Amerykanów na mapie Europy w miejscu, gdzie
leży nasz kraj, była jakaś biała plama. Ta nieobecność spraw polskich,
zwłaszcza w pozytywnym kontekście (bo w negatywnym pojawiała się już niejeden
raz), na łamach tego poczytnego pisma dowodzi, że nasz kraj nie zajmuje istotnego
miejsca w amerykańskiej polityce zagranicznej. Jest to z pewnością wina także
naszych polityków, którzy boją się przemawiać donośnym głosem i twardo czasami
bronić naszych interesów narodowych. Może jest to po części również wina naszej
amerykańskiej Polonii, która jest bardzo patriotycznie nastawiona i to raczej prawicowo,
lecz jest mimo wszystko dosyć słabo zorganizowana, w przeciwieństwie na
przykład do emigracji irlandzkiej, która nie jest przecież dużo liczniejsza od
naszej. Wystarczy porównać paradę Pułaskiego i paradę św. Patryka, które raz do
roku przechodzą ulicami Manhattanu, by przekonać się, która z tych grup
narodowościowych jest lepiej zorganizowana. W świadomości przeciętnych
Amerykanów Polska kojarzy się z dwoma nazwiskami Karol Wojtyła i Lech Wałęsa
oraz z zagładą Żydów. Poza tym niewiele o niej wiedzą. Niektórzy nie byliby w
stanie znaleźć jej na mapie. Mój proboszcz, ksiądz Rafferty, to człowiek
światowy, który bywał w wielu krajach, choćby takich jak Australia czy Japonia.
Ale zna również dobrze Europę, bo wiele lat był duszpasterzem anglojęzycznych
katolików w Holandii. Miał wtedy okazję odwiedzić wiele innych krajów europejskich.
Był więc we Włoszech, w Niemczech, Irlandii, Hiszpanii, Francji, w krajach skandynawskich
i w Czechach. Ale do Polski nie pojechał, choć z Pragi do Krakowa przecież
niedaleko. Nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie odwiedził
naszego kraju. Po prostu nie zrodziło się w nim takie pragnienie. Szkoda. Uważam,
że niezależnie od przejawów kosmopolitycznego serwilizmu, które można zauważyć
w postawie naszych elit, my naprawdę możemy być dumni z tego, ze jesteśmy Polakami.
Bliższe zapoznanie się z naszą kulturą i historią daje zupełną inną perspektywę.
I są na to konkretne dowody. Takim dowodem jest na przykład mój nauczyciel angielskiego.
Ożenił się jakiś czas temu z Polką, dzięki czemu miał okazję poznać bliżej nasz
kraj. James jest zafascynowany naszą historią, którą nota bene uważa za bardzo
dramatyczną, jeśli nie tragiczną. Już kilka razy opowiadał mi o swoich pobytach
w Polsce i o tym, co ciekawego przeżył i zobaczył. Ale zdaje się, że James
należy jednak do tych nielicznych wyjątków. Gdyby nie żona, pewnie też niewiele by
o naszym kraju wiedział, zwłaszcza że w tutejszych środkach masowego przekazu
tematy polskie, o czym mogłem się dzisiaj przekonać osobiście, pojawiają się bardzo sporadycznie, a jeśli nawet już, to jakby trochę przy okazji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)